Kartka z Podróży - bo świat jest piękny.

1 grudnia 2011

Amsterdam - Miasto diamentów / Amsterdam - City of Diamonds

[for English scroll down]

8h w Amsterdamie to zdecydowanie za krótko, żeby odwiedzać muzea. Czasu nie wystarczy też, żeby przysiąść na bucha w coffee shopie. To zaledwie chwila na "szybki" spacer wzdłuż kanałów oraz alejkami dzielnicy Czerwonych Latarni, po to aby poczuć atmosferę miasta. Miasta, które na pierwszy rzut oka do złudzenia przypomina mi Kopenhagę. 


Diamentowe miasto
Amsterdam - miasto kanałów, coffee shopów, tulipanów, rowerów. To także, a może nawet przede wszystkim stolica Holandii - ojczyzny tak wielkich malarzy jak Van Gogh czy Rembrandt. Znajdziesz tu malownicze kamienice ustawione na baczność wzdłuż sieci kanałów, urocze mosty, kolorowe łodzie, czy majestatyczne łabędzie. Jeśli trafisz do słynnej Dzielnicy Czerwonych Latarni, nie zdziw się, jeśli ujrzysz półnagie dziewczęta wijące się kusząco w witrynach domów publicznych. Szerokim łukiem omijaj sklepy z tandetnymi pamiątkami, próbującymi nietrafnie oddać klimat tego miasta. Bo czy herbata z marihuaną albo rastafariańskie motywy kojarzą się z Amsterdamem? Nie, jeśli uważniej przyjżysz się niektórym faktom historycznym dotyczącym miasta. Bo Amsterdam to również do niedawna ojczyzna diamentów.

Rowery i tramwaje dominują ulice miasta

27 października 2011

Julebryg! Piwo uważnie warzone, na święta!

Dziś będzie o piwie. Tym świątecznym, ale nie tylko. O tym, dlaczego ten z pozoru banalny trunek to nie tylko gorzkawy napój z bąbelkami i alkoholem. Bo piwo i jego warzenie ma długą tradycję. A w każdym kraju pielęgnuje się ją inaczej.

Kolekcja piwa w browarze Grenaa

J-dag
Pierwszy piątek listopada to zapewne ulubiony dzień niejednego wielbiciela złocistego trunku w Danii. 20:59:00 - ani sekundy wcześniej, ani milisekundy później. O tej godzinie Tuborg wprowadza do sprzedaży swoje świąteczne piwo - napój warzony ze starannie dobranych składników, ze zwiększoną zawartością słodu. Z tym wydarzeniem łączy się nie tylko celebrowanie napełnionych kufli. Koncern dba o swoich klientów i organizuje tego dnia uroczystą imprezę, którą uświetniają między innymi występy roznegliżowanych Śnieżynek.

16 października 2011

Skærbæk - mały azyl na prochach Wikingów

Powiedz mi co wiesz o miejscu, gdzie dorastałeś/aś. Znasz jego topografię na wskroś. Wiesz co nie co o historii, zwłaszcza jeśli nauczyciel tego przedmiotu w podstawówce przypomina Ci o tym na lekcji. Albo jak wyprowadzasz psa na spacer i mijasz pamiątkową płytę z inskrypcją. Daty wydłubane w granicie, znicze zapalane przez sąsiadkę, wspomnienia dziadków.

Moje dwie lokalne ojczyzny - Wawer i Grochów zioną historią z każdego kamienia. I nagle uświadomiłam sobie, że o moim "nowym domu" nie wiem praktycznie nic, oprócz tego, co mogę wydedukować rozglądając się po okolicy.

Dawno, dawno temu...
Et godt sted at bo - miejsce dobre do mieszkania, czytam...Skaerbaek to miejscowość licząca lekko ponad 2 tys mieszkańców. Tutaj także pielęgnuje się pamięć o dawnych czasach. Najwidoczniej ludzie lubią myśleć że ich domy wyrastają na ziemiach, po których wieki temu biegali rogaci Wikingowie i toporami wyznaczali granice swych osad. Kto przeżywał wycieczkę na Ostrów Tumski albo z zachwytem chłonął legendy o założycielach Państwa Polan, ten zrozumie. Później, gdzieś w wieku oświeconym pojawia się hrabia/król/szlachcic/książę, który stawia imponujący zamek fortecę i przyczynia się do rozwoju okolicy, za co zyskuje przydomek "budowniczy". Wszelkie zabiegi tego typu to jednak tylko przykrywka dla ekspansywnej polityki, bo apetyt na podboje sąsiednich terenów - w tym przypadku potężnej wyspy Fioni (dun. Fyn) - ma każdy, kto posiada przynajmniej cztery imiona i tytuł. Tej całej historii trzeba dodać jeszcze szczyptę dramatyzmu i wspomnieć o złym najeźdźcy - "wszędobylskich, agresywnych i niszczycielskich" Szwedach. Tak pokrótce należy przedstawić dzieje miasteczka, które w ubiegłym stuleciu przeszła ogromną transformację i na tym chcę się skupić.

Skærbæk Havn

11 września 2011

Wiatraki i frytki

Brightlingsea to jedno z wielu zapomnianych miejsc, gdzie większość mieszkańców prawie dorównuje wiekiem posępnym romańskim kościołom. To miejsce, gdzie po raz pierwszy zobaczyłem znak drogowy ostrzegający przed przechadzającymi się tu i ówdzie starszymi ludźmi. Co powoduje, że to jedno w wielu miasteczek portowych we wschodnim Essex zasługuje na szczególną uwagę? Nie tak zupełnie dawno temu w okolicy Harwich powstała koncepcja budowy farmy wiatrowej na wodzie. Projekt został zrealizowany przez duńską firmę DONG Energy, a już dziś produkująca energię elektryczną farma wiatrowa nazywa się Gunfleet Sands. Taki wielkoskalowy projekt ożywił lekko gospodarkę tego regionu. Nowe miejsca pracy przyczyniły się do napływu młodych ludzi do Brightlingsea, gdzie mieści się biuro i serwis farmy Gunfleet Sands Offshore Wind Farm.

Farma wiatrowa Gunfleet Sands - fot. Łukasz Kocewiak

Miasteczko jest popularne, między innymi, ze starej i zabytkowej architektury. Większość budynków pamięta jeszcze przedwojenne czasy. Rysy na najmniejszej nawet cegle, jak linie na dłoni, są w stanie opowiedzieć nam historię tego miejsca. Jak to przystało na prawdziwe miasteczko portowe, większość ludzi tu mieszkających jest związana z morzem. Ktoś z rodziny jest rybakiem, skipperem na statku, czy też pracuje w obsłudze portowej. Kto jeszcze nie wie, że praca na morzu jest okrutnie ciężka i nie dla każdego, niech przyjedzie tutaj i przekona się na własnej skórze.

5 września 2011

Płynie się po to, żeby płynąć

W tańcu chodzi o to, by czerpać radość z każdego kroku na parkiecie, a nie przemierzać go wzdłuż i wszerz. Kiedy wiosłujesz, jest podobnie - radość sprawia Ci każde zanurzenie pióra, słońce przyjemnie ogrzewa twarz, mewy leniwie tkwią na pomostach, ktoś pozdrawia Cię z żaglówki. Jest też cel, kawałek lądu, który majaczy gdzieś w oddali oraz odległość mierzona w kilometrach oraz sile rąk.

Bywa tak, że często nie jesteśmy świadomi jak wiele niezwykłych rzeczy można zrobić we własnej okolicy. Naprawdę nie potrzeba wyjeżdżać na drugi koniec świata, żeby ciekawie i aktywnie spędzić czas. Byłoby zatem głupotą nie wykorzystać faktu, że mieszkamy nad morzem, które do wczorajszej niedzieli było tylko spowszedniałym elementem krajobrazu.

Lille Bælt
"nowy" most na Lille Bælt

24 sierpnia 2011

Konie, wino i śpiew, czyli moje wakacje w siodle

Ten kto mnie zna, wie że konie uwielbiam. Pisałam już o tym, jak zaczęła się moja miłość do tych szlachetnych zwierząt. Pisałam też, że jeżdżę konno od niedawna bo zaledwie od trzech lat. Moja końska przygoda na dobre zaczęła się właśnie na obozie jeździeckim w Łynie organizowany przez Stowarzyszenie Jeździeckie "Szarża". To tam nauczyłam się jak o konia dbać, jak go siodłać, kiełznać, czyścić. Ale Łyna to nie tylko jazda konna. To przede wszystkim ludzie, których łączy ta sama pasja. To także warmińsko-mazurska sceneria, lasy, jeziora, miód pitny i ogniska do rana. To niezapomniane tereny, to uśmiech, kiedy w galopie mkniesz przez łąkę, albo uchylasz się przed gałęziami w lesie.


Surfowanie po kanapach i... kuchni

Do couch surfingu miałam podejście bardzo sceptyczne. No bo jak to tak... zapraszać obcych ludzi pod swój dach, albo nocować u nich? A co jeśli trafię na zboczeńca i mordercę? Takie były moje obawy zanim poznałam osobę, która dzięki couch surfingowi poznała mnóstwo ludzi z całego świata i nigdy nie zetknęła się z mordercą czy gwałcicielem. Idea, która przyświeca tej formie znajdowania noclegów bardzo mi odpowiada ponieważ w ten sposób najlepiej można poznać kulturę i obyczaje mieszkańców odwiedzanego kraju. Wczasy all inclusive już dawno przestały mnie bawić - jakiś pierwiastek geografa, który we mnie pozostał, kusił aby spróbować czegoś nowego, czegoś o czym później pomyślę "to była przygoda".

Z góry założyłyśmy z Moniką (towarzyszką mojej podróży do Włoch), że noclegów szukamy tylko na couch surfigu. Ostatecznie na wszelki wypadek spisałyśmy adresy hosteli, ale nie dopuszczałyśmy do świadomości, że wylądujemy w hotelu. W razie czego miałyśmy śpiwory, w końcu noce we Włoszech nie mogą być chłodne...

Dopiero potem uświadomiłyśmy sobie, że sierpień to dla Włochów okres wakacji, w związku z tym znalezienie noclegu w tym czasie graniczyło z cudem. Na szczęście z Pizy otrzymałyśmy trzy pozytywne odpowiedzi. Ostatecznie, po wnikliwej analizie profili wybieramy Filippo.

Nie wiem czy moja opinia o Włochach i Toskanii byłaby tak pozytywna, gdyby nie nasz gospodarz. Ale wszystko po kolei. Zaczęło się niewinnie, kiedy to Filippo, urzędnik państwowy w kwiecie wieku odebrał nas z lotniska, po czym okrążył całe miasto w poszukiwaniu pizzy z pieca na drewno. To tylko przedsmak jego gestów gościnności oraz sygnał, że wyjazd do Toskanii upłynie pod znakiem poznawania kuchni włoskiej.

Następnego dnia byłyśmy z Moniką już bardzo zmęczone wędrówkami po Florencji. Całe szczęście Filippo obiecał odebrać nas z dworca. Nieco zaskoczone, że pozornie niepozorny renault zamienia się w kabriolet, wsiadłyśmy do auta i chichocząc ukradkiem jak nastolatki, chłonęłyśmy zapachy i dźwięki miasta, które nie milkło nawet po zmroku. Przeciwnie, tętniło życiem mimo sezonu letniego.



W domu czeka nas niespodzianka - Filippo proponuje kolację własnego autorstwa - spaghetti al pomodoro oraz wołowe "tagliata" - smażoną i pokrajaną w plastry ligawę, zwaną później przez Monikę po prostu "krową". Nie jest to, jak się potem okazuje, taka sobie zwyczajna krowa. Mięso pochodzi z Argentyny i nie tak łatwo je dostać. Filippo smaży je bez żadnych przypraw, jedynie pod koniec dodaje sól i polewa oliwą. Kroi w plastry i podaje. Prostota tej potrawy to jej największa zaleta, gdyż brak przypraw wydobywa prawdziwy, lekko krwisty smak mięsa.


Tagliata

i nastrój był...

Ja najmilej wspominam jednak wieczór, kiedy Filippo zaprowadził mnie to maleńkiej restauracji/sklepu z lokalnymi przysmakami. Było to późnym wieczorem i lokal już zamknięto. Po krótkiej dyskusji z właścicielem Filippo z rozbrajającą prostotą oznajmił, że tu we Włoszech nie ma "otwarte" czy "zamkniętę" - wszystko podlega negocjacji. W maleńkim ogrodzie na zapleczu, przy donicy z ziołami doznałam kulinarnej ekstazy racząc się lokalnymi serami, salami i niepasteryzowanym piwem. Na deser rozpływające się panforte (rodzaj ciasta) oraz aromatyczne espresso. W między czasie właściciel restauracji wdaje się w pogawędkę z moimi towarzyszami. Okazuje się, że w przeszłości pracował w Polsce. "Wy Polacy pijecie niedobrą kawę, w dużych szklankach i z fusami" - słyszę... potem spoglądam na moją mikroskopijną filiżankę. To fakt, jeszcze całkiem niedawno na stacji benzynowej podano mi kawę "parzuchę" w szklance bez uszka na szklanym spodku. PRL.

Jak to powiedziała Monika nad talerzem strigoli con ricotta "mogłam umrzeć jedząc krowę, ale teraz mogę umrzeć jeszcze raz". I to trafnie określało intensywność kulinarnych doznań, jakie zawdzięczamy naszemu gospodarzowi. Podsumowując - miałyśmy szczęście, że trafiłyśmy na tak znakomitego hosta, bo to nic, że odbierał nas z dworca swoim kabrioletem, gdy zmęczone ledwie powłóczyłyśmy nogami; to drobiazg, że ugotował nam prawdziwe włoskie smakołyki, zaprosił na najlepszą pod słońcem pizzę z pieca, poił limonchello (coś jakby cytrynówka), tańczył salsę i pokazał miasto. Najważniejsze, że podzielał nasz styl poznawania świata i chociaż sam z couch surfingu raczej nie korzysta (jako gość), to chętnie udziela gościny, po to aby dowiedzieć się więcej o ludziach i ich kulturach.

Chociaż nasza podróż do Toskanii nie sprowadzała się wyłącznie do tzw "gastroturystyki" (co można wnioskować po lekturze tego wpisu) to muszę przyznać, że kuchnia była tym elementem kultury włoskiej, który najbardziej utrwalił mi się po wyjeździe. Nasuwa mi się taki wniosek, że podróżowanie to nie tylko "zaliczanie" atrakcji z przewodnika i kupowanie pamiątek. To smak makaronu i lodów na Placu Garibaldiego, to chropowatość muru w San Gimigiano, to cykanie świerszczy wieczorową porą. To przede wszystkim poznawanie ludzi i ich kultury, to zdobywanie ich zaufania, i wreszcie dzielenie się częścią siebie oraz radość z tego, że świat jest na tyle różnorodny, że jego odkrywanie nigdy się nie znudzi.

Dosłownie surfująca po kanapie Monika pije espresso

21 sierpnia 2011

Pod słońcem Toskanii

Wyjazdy spontaniczne to zawsze strzał w dziesiątkę. Im mniej mamy oczekiwań i wyobrażeń o danym miejscu, tym większy jest element pozytywnego zaskoczenia i mniejsze rozczarowanie. Ja wiedziałam, że Toskania to przede wszystkim krajobrazy utkane z zielonych pagórków, słońce, wino, zapierające dech w piersiach zabytki Florencji, a na koniec Krzywa Wieża.

Swoją podróż po Toskanii zaczynamy właśnie od Florencji. Z Pizy podróż pociągiem to zaledwie godzina i tylko 5 euro. Polecam ten rodzaj transportu we Włoszech - bilety są tanie, a pociągi punktualne, szybkie i wygodne. Po drodze na dworzec mijamy jeszcze Krzywą Wieżę oraz chmarę turystów, którzy pozują do zdjęć w charakterystyczny sposób tak, by wyglądało, że podtrzymują budowlę.

Toskania
Kliknij na zdjęcia, aby powiększyć

Okres wakacyjny to nie najlepsza pora do zwiedzania miast, ponieważ jest bardzo tłoczno. Ponadto sierpień to czas urlopowy i część sklepów jest zamknięta. Z tego względu Florencja jawi nam się niczym bazar z pamiątkami - wszelkiego rodzaju wyroby skórzane, pajacyki Pinokio (Toskania to ojczyzna Pinokia), kolorowe makarony, kapelusze i wachlarze. Kramy z pamiątkami szpecą zabytkowe ulice odbierając im urok a natrętni sprzedawcy okularów przeciwsłonecznych szemrzą pod nosem zachęcające formuły. Kolejka do katedry Santa Maria di Fiore okrąża tą potężną budowlę, zatem rezygnujemy ze zwiedzania i wybieramy się na wędrówkę po najmniej zatłoczonych alejkach miasta. W ten sposób trafiamy na Piazza della Santissima Annunziata.

Toskania
Monika na Piazza della Santissima Annunziata

Kolejnym celem jest Most Złotników - Ponte Vecchio. Początkowo wzdłuż mostu swoją siedzibę miały sklepiki z rybami oraz rzeźnie. W XVI wieku decyzją księcia Ferdynanda I zostali oni usunięci a w ich miejsce powstały warsztaty jubilerów i złotników. I tak też pozostało do dzisiaj. Maleńkie sklepiki z podświetlanymi witrynami kuszą nasze srocze gusta. Ostatecznie Monika kupuje zawieszkę - koralową papryczkę chili, która w kulturze Włochów przynosi szczęście. Florencję żegnamy zakupując wino na kolację. Monika próbuje jeszcze tiramisu, co obrała za punkt obowiązkowy do zaliczenia podczas naszej podróży.

Santa Maria di Fiore


Most Złotników

Zmęczone zatłoczoną Florencją jedziemy do San Gimigiano - miejscowości zwanej średniowiecznym Manhattanem ze względu na charakterystyczne wieże, które pełniły funkcje obronne oraz stanowiły o zamożności ich właścicieli. Miasteczko zaznaczamy na naszej mapie zwiedzania jeszcze w samolocie, studiując program wycieczki autokarowej. My przeznaczamy na zwiedzanie cały dzień. Podróż do San Gimignano nie jest prosta, bo po drodze trzeba przesiąść się dwukrotnie. San Gimignano to zdecydowanie kwintesencja Toskanii. Miasteczko położone jest na wzniesieniu, otoczone winnicami i maleńkimi wioskami. Włóczęgę po starych murach zaczynamy od obiadu - makaron strigoli con ricotta, flaszka schłodzonego wina i chleb z oliwą dają nam energię by zbadać każdy kamień tego średniowiecznego cuda.

Strigoli con ricotta

Ciężkie mury San Gimignano dają zbawczy cień, wąskie alejki pozwalają umknąć z dala od turystycznego ścisku.



Nasz kolejny cel to Lucca - niewielkie miasteczko położone na północ od Pizy, założone jeszcze w II w p.n.e. przez Etrusków. Starą część miasta otacza mur obronny, który kojarzy mi się z Fredericia (w Danii). Nasze leniwe zwiedzanie jak zwykle urozmaica posiłek złożony z makaronu i lampka wina. Czas sączy się powoli i wcale nie czuję, że następnego dnia wsiądę do samolotu i wyląduję w pochmurnym Krakowie.


Lucca okiem Moniki

Dlaczego pokochałam Toskanię? Pewnie dlatego, że można ją poznawać na wiele sposobów. Każdy znajdzie tu coś dla siebie - miłośnicy sztuki i architektury zachwycą się znanymi dziełami mistrzów takich jak Da Vinci; nie zawiodą się też wielbiciele kulinariów - wszak kuchnia włoska (jak skromnie stwierdził nasz znajomy Mariano) jest najlepsza, bo przecież pasty i pizze znane są powszechnie na całym świecie. Spokój i wytchnienie znajdą też zwolennicy agroturystyki oraz ci, którzy wolą wypoczynek na łonie natury. Toskania piękna jest i basta! Ja wiem, że jeszcze tam wrócę...

3 sierpnia 2011

Sniadanie na skuterze

No i jestem w Pizie. Wreszcie odpocznę od nieustannego deszczu, który ciągnie się ciężka chmura nad moja głowa jeszcze od samej Danii. Ani w Warszawie, ani w Krakowie nie doświadczyłam ładnej pogody. Za to w Pizie żar leje się z nieba, już od samego rana.

Ale zacznę od początku. Toskania chodziła mi po głowie od pewnego czasu. Kiedyś zapytałam pewną Włoszkę o najpiękniejsze miejsce w jej ojczyźnie - bez chwili wahania wskazała Florencję. Zatem decyzja była prosta, podparta dodatkowo korzystnymi cenami biletow. Dodatkowym plusem był wylot z Krakowa - miasta, które darzę ogromnym sentymentem.

Z lotniska w Pizie odbiera nas Filippo - nasz gospodarz, o którym (i o samym couch surfingu) napiszę osobno. Powietrze jest ciepłe ale lekkie, mkniemy ulicami miasta w poszukiwaniu pizzerii, która jest wyposażona w prawdziwy piec na węgiel. Pizza jest delikatna i aromatyczna, na cienkim cieście, z niewielką ilością dodatków, a jednak pyszna. Kolacja u Filippe kończy się mistrzowskim pokazem salsy w wykonaniu Moniki i naszego gospodarza, nieudolnym tańcem bachata w wykonaniu moim i Mariano, oraz "tradycyjnym włoskim układem tanecznym" zaprezentowanym przez Filippo oraz Mariano.

Rano, kiedy Monika jeszcze śpi myszkuję w poszukiwaniu zbawczej dawki kofeiny. Po chwili stukam się jednak w głowę - żaden szanujący się Włoch nie będzie miał w domu kawy instant. Okazuje się jednak, ze Filippo zaspał i w pospiechu zabiera mnie na skuterze do pobliskiej kawiarenki na kawę i słodką bułeczkę z delikatnym, kremowym nadzieniem. Mój wybór pada oczywiście na espresso - Filippo zerka z aprobata chwaląc mój wybór. Powiem wam, moi drodzy, ze tak pysznego espresso nie piłam przenigdy - nawet podczas mojej krótkiej kariery kelnerki we włoskiej kawiarni. Delikatna krema na 2 mm grubości, łagodny, lekko gorzkawy ale nigdy cierpki smak... a w oddali lśni bielą Krzywa Wieża. Czy można chcieć więcej?

4 czerwca 2011

Karnawał w Aalborg

Co roku, pod koniec maja główne ulice Aalborg zapełniają się kolorowym kordonem uczestników karnawału. Sama impreza trwa kilka dni i składa się z występów różnych grup tanecznych oraz - głównej części - uroczystego przemarszu ulicami miasta. Na czele grupy idą profesjonalni tancerze z różnych części świata. Jak na karnawał przystało nie brakuje też roznegliżowanych dziewcząt ze szkół samby, które prezentują bajecznie kolorowe stroje złożone z piór, cekinów, skąpo okrywających ich półnagie ciała. Jest też grupa przerażających istot reprezentujących miasto Aalborg - ludzi odzianych w czarne łachmany w drewnianych maskach. Nie brakuje szczudlarzy i akrobatów, aktorów przebranych za zwierzęta, orkiestry, bębniarzy... a za tym barwnym orszakiem maszerują spragnieni zabawy mieszkańcy oraz goście, którzy przybyli na daleką północ właśnie ze względu na karnawał.

tancerka ze szkoły samby
Gorące tancerki ze szkoły samby

16 maja 2011

Ciekawostki o Nowej Zelandii - od A do Z

Nowa Zelandia to kraj nieduży a tak różnorodny, że można by pisać o nim bez końca... W ramach podsumowania naszego pobytu na wyspie postanowiłam ująć ciekawostki, osobliwości i własne spostrzeżenia w alfabetyczną listę słów kluczowych charakteryzujących to miejsce.

A.
Atmosfera. Powietrze jest tutaj znacznie czystsze, ponieważ znajdujemy się na półkuli południowej. Tu zamieszkuje jedynie 10% całej ludności świata oraz znaczną powierzchnię zajmują oceany i morza, co skutkuje mniejszemu zapyleniu i zanieczyszczeniu atmosfery. Dzięki temu natężenie promieniowania UV jest znacznie silniejsze niż na półkuli północnej, zatem należy zwrócić szczególną uwagę na ochronę skóry.

15 maja 2011

Górołażenie w Arthur's Pass

Każdy kto się wybiera na Nową Zelandię, na pewno nie przeoczy w podczas planowania podróży Arthur's Pass. Jest to mała wioska po środku Alp Południowych leżąca w przesmyku o tej samej nazwie, ale przede wszystkim jeden z piękniejszych parków narodowych tego kraju. Parku, gdzie dzika natura i nagie łańcuchy górskie łączą się z posępnym niebem na drugim końcu świata, gdzie również krucha skała i nieokiełznana przyroda przyczyniły się do wypadków i śmierci wielu ludzi gór. O tym właśnie miejscu, chciałbym Wam opowiedzieć.

Widok z Mt Philistine - Łukasz Kocewiak

23 kwietnia 2011

Młode foczki w kostiumach plażowych

Co jakiś czas dochodziły do mnie w Christchurch pogłoski o pewnym tajemniczym miejscu, gdzie niezmierzone wody oceanu gwałtownie się zderzają z drżącym lądem, gdzie ostre skały urwistych brzegów z trudem opierają się spiętrzonym falom. Gdzie czasem, przy odrobinie wytrawołości i szczęścia można zobaczyć młode, smukłe foczki w kostiumach plażowych wylegujące się na spalonych słońcem kamieniach dzikich plaż Półwyspu Kaikoura. Tam to właśnie postanowiłem zostawić odcisk buta, zanim wyjadę.

Tym razem byłem sam. Wyjechałem niestpostrzeżenie z miasta nikomu wcześniej nie dając znać o moich zamiarach. Zabrałem najpotrzebniejsze rzeczy i z pustym żołądkiem ruszyłem w drogę. Po niecałej godzinie jazdy wszelkie oznaki cywilizacji pozostały już tylko za chmurą spalin ze starego samochodu. Zatankowałem na małej stacji gdzieś w samym środku pustkowia i wjechałem na drogę prowadzącą prosto w rysujące się przez mgłę łańcuchy górskie. Kaikoura była po drugiej stronie.

Łukasz Kocewiak - Półwysep Kaikoura

4 kwietnia 2011

Graniówka w Arthur's Pass

Ta wyprawa została zorganizowana zupełnie spontanicznie. Pewnego popołudnia znajomy znajomego Kiwi napisał do mnie z dwudniowym wyprzedzeniem, czy aby nie mam ochoty gdzieś załoić w Arthur's Pass. Chodziło tutaj o legendarną wręcz górę Mt Rolleston, o której wiele osób myśli z rozrzewnieniem, ale nie wie, czy da radę. Ja, jak zawsze, byłem na tak. Tym razem Pati zdecydowała się zostać w domu.

Łukasz Kocewiak - Dwa wierzchołki Mt Rolleston

1 kwietnia 2011

Na Dzikim Zachodzie

Zaczęło się od dziecięcej ilustracji w starej "Przyjaciółce" i podpis "moje hobby to koń". Potem były westerny oglądane bynajmniej nie dla przystojnych jeźdźców. I jeszcze ulubiona postać kreskówki ze swym wiernym rumakiem Jolly Jumper. Nie wspomnę o setkach kartek zabazgranych wizerunkiem konia. W końcu marzenie się spełniło i zaczęłam jeździć. Gdziekolwiek na świecie jestem, staram się urozmaicić pobyt wycieczką  w siodle. Tym razem było po kowbojsku.

konie


27 marca 2011

Oposy - futrzasta "zmora" Nowozelandczyków

Zanim po raz pierwszy rozbiłam namiot na Nowej Zelandii, musiałam wiedzieć, z czym przyjdzie mi się zetknąć na łonie natury. Czy przypadkiem w parkach narodowych nie występują zwierzęta drapieżne, jadowite, lub... chociażby złośliwie podkradające się nocą do namiotu, aby pozbawić nas jedzenia. Odetchnęłam z wielką ulgą, na wieść, że jedynym dużym ssakiem, który wchodzi w interakcje z człowiekiem jest opos - torbacz z rodziny pałankowatych (brushtail possum, dziwacznie tłumaczony na polski jako pałatka kuzu). Z oposem pierwszy raz zetknęliśmy się na... asfalcie. A wszystko zaczęło się od futra.

Oposy sprowadzono na Nową Zelandię z Australii dla przemysłu futrzarskiego w XIX wieku. Bardzo szybko okazało się, że introdukcja tego ssaka przyniosła więcej strat niż zysków. Opos w znacznym stopniu naruszył ekosystem rodzimych gatunków ptaków. Otóż przysmakiem oposów są młode pędy drzew, które z kolei są naturalnym środowiskiem dla ptaków - często endemitów. Błyskawiczny rozrost populacji spowodowany brakiem naturalnych wrogów przyczynił się do degradacji drzew, takich jak buk południowy (występuje tylko na Półkuli Południowej). Ponadto oposy zaczęły wzbogacać swoją dietę w jaja. Problem zaczął dotykać nie tylko dzikich zwierząt zamieszkujących wspólną niszę ekologiczną. Okazało się, że oposy stanowią również zagrożenie dla zwierząt hodowlanych (owce, bydło) przenosząc choroby.

23 marca 2011

Lodołażenie, czyli jak zdobywaliśmy Kahutea Col

Wstaliśmy jeszcze przed świtem, w górskiej chacie znajdującej się nad urwiskiem skalnym panował jeszcze półmrok. Każdy zadałby sobie pytanie, jak w takim momencie wyślizgnąć się z ciepłego śpiwora i wyjść na ziąb. Jedynym sposobem, żeby się posilić przed długą wędrówką było zagotowanie wody na zewnątrz w kompletnych ciemnościach. Tym razem palnik na benzynę nie sprawiał większych problemów, gorąca herbata i zupka błyskawiczna były gotowe zanim całkowicie zmarzłem i zakopciłem cały garnek.

Tego dnia na śniadanie zjedliśmy z Pati trzy zupki błyskawiczne o niepokojącym smaku wołowiny. Limitowane racje żywnościowe po dwóch dniach górołażenia były dla mnie czymś zupełnie normalnym. Gdyby ktoś mnie się przedtem zapytał, czy 900 kalorii na jedenaście godzin chodzenia w trudnym terenie z obciążeniem wystarczy mężczyźnie w sile wieku, zapewne bym odpowiedział, że w żadnym wypadku. Aktualnie mam już inne zdanie na ten temat.

Lukasz Kocewiak - Mt Harper w drodze na Kahutea Col
Mt Harper o poranku

21 marca 2011

Ciekawostki o Nowej Zelandii - Owce

Pierwsze skojarzenie z Nową Zelandią, a dokładniej z Wyspą Południową, to owce. Wystarczy wyjechać z miasta by ujrzeć krajobraz usiany wełnianymi sylwetkami aż po horyzont.

owca


20 marca 2011

Przepowiednie "Księżycowego Dziadka"

Mieliśmy dzisiaj w Christchurch wstrząs o sile 5,1 - jak do tej pory to najsilniejszy od czasu ostatniej katastrofy. Byłoby to zupełnie normalne, gdybyśmy się go nie spodziewali.

Zacznę od tego kim jest "Księżycowy Dziadek", a raczej "The Moon Man", właściwie Ken Ring. To postać, która twierdzi, że przewidziała 2 poprzednie trzęsienia ziemi, które nawiedziły Christchurch. Ring swoje prognozy opiera na wiedzy astrologicznej - od kilku lat publikuje pogodowy almanach, określając daty anormalnych zjawisk pogodowych jak tornada, burze, etc.


Ken Ring (site: nzherald.co.nz)

Tuż po trzęsieniu z lutego Ring przewidział kolejne duże wstrząsy w dniach, gdy księżyc będzie miał duży wpływ na skorupę ziemską, czyli podczas perygeum, między 19 a 23 marca, a następne 15-17 kwietnia. Reakcja naukowców była oczywista. Co o trzęsieniach ziemi może wiedzieć były magik, który zaczynał swoją karierę od zabawiania dzieci za pomocą kapelusza i królika? Albo specjalizuje się w badaniu kociej psychiki na podstawie oględzin ich pazurów? Ludzie nauki wraz z całą aparaturą pomiarową i wzorami matematycznymi mogą jedynie snuć przypuszczenia, analizować dane statystyczne, badać linie uskoków. A tu zjawia się Ken Ring i podaje konkretne daty i sieje panikę. Media starały się uspokoić publikę wywiadami z "prawdziwymi naukowcami", podważając kompetencje Ringa.
Reakcja mieszkańców była oczywista. Większość po prostu zwiała z miasta wykorzystując ostatnie ciepłe dni lata na krótki urlop. Ci, którzy zostali, zaopatrzyli się w zapas wody, jedzenia i ciepłych ubrań. Z tego co wiem, każda rozsądna rodzina jest "przygotowana", to stało się wręcz naturalne, by tak postępować.

Jestem ciekawa, jak ludzie nauki skomentują dzisiejsze wydarzenie w kontekście wiarygodności metod Ringa. A może to był po prostu zbieg okoliczności? Może Moon Man miał szczęście? A może Ken Ring to pierwsza osoba na świecie, która potrafi przewidzieć trzęsienie ziemi? Byłam niedowiarkiem, uważałam, że to brednie, teraz nie wiem co myśleć. Wiem, że ciężko będzie mi zasnąć dzisiaj, jutro i pojutrze, a może i do 5 kwietnia, bo to dzień mojego powrotu do Europy. A potem nie będę spać ze zmartwienia o Łukasza, który zostanie 2 tygodnie dłużej. Jeszcze tylko miesiąc... Cóż, bez wątpienia były to najbardziej ekscytujące wakacje mojego życia.

16 marca 2011

Kajakiem przez Akaroa

Wrota Pacyfiku

"Akaroa" w języku maoryskim oznacza "długą przystań". W istocie miasteczko Akaroa położone jest nad wydłużoną i wąską zatoką o tej samej nazwie. Akaroa to osada trzech narodów - Brytyjczyków, Francuzów i Niemców. Ślady francuskiego osadnictwa obecne są do dzisiaj, np. w nazewnictwie ulic. Niegdyś przybywali tu wielorybnicy i łowcy fok, potem stopniowo osiedlali się farmerzy. Dzisiaj miasteczko stopniowo się wyludnia i tylko w okresie letnim liczba ludności wzrasta ponad 10-krotnie. Urok i klimat miejsca, gdzie zatrzymał się czas utrzymują dobrze zachowane budynki, zarówno użyteczności publicznej jak i wille.

14 marca 2011

Dolina Białej Rzeki

Góry budzą we mnie respekt. Boję się ich i wielbię. Człowiek jest wobec nich taki maleńki, nic nieznaczący. Słyszy się i czyta, że ludzie giną z miłości do nich, albo robią sobie krzywdę włażąc tam, gdzie nie powinni. Bo chodzenie po górach to nie spacer po Łazienkach Królewskich.

Ja ustaliłam barierę - idę dotąd (w m n.p.m. albo forma terenu), dokąd wędrówka/wspinaczka sprawia mi przyjemność. Jeśli natomiast nogi odmawiają posłuszeństwa (trzęsąc się niekoniecznie ze zmęczenia) a oczy unikają patrzenia w dół, oznacza to, że bariera została przekroczona. Tak, mam lęk wysokości i przestrzeni. Nie, moje uwielbienie dla gór tych barier nie pokona. Na szczęście (dla mnie) są takie miejsca gdzie można doświadczyć dzikości gór bez większych wyrzeczeń. Alpy Południowe na Nowej Zelandii są pod tym względem idealne. Nie uświadczysz tu chodnika ułożonego z większych głazów, jak to się spotyka w Tatrach. Owszem, szlaki są gdzieniegdzie lekko przedeptane, co znacznie ułatwia sprawę, zwłaszcza gdy trzeba przetrawersować między wysokimi trawami i krzakami (tzw. bush bashing). Ponadto skały poddawane są bardzo silnej erozji, dzięki czemu łatwiej znaleźć punkt "zaczepienia", z tym że warto uważać, czy ów punkt nie stanie się punktem "odpadnięcia". Najbardziej uciążliwe jest chodzenie po rumowiskach skalnych. Jeśli idzie się zboczem doliny, często mija się żleby usłane drobnymi kamieniami lub większymi głazami, które lubią usuwać się spod nóg.

Trzeba przygotować się na zamoczenie butów lub wyższych partii odzienia, bo standardowym elementem nowozelandzkiego trekkingu jest przekraczanie strumieni i potoków.

Sylvie i Rowan prezentują jak nie należy przechodzić przez strumień

13 marca 2011

Miejsca idealne

Nadeszła pora wygrzać kości. Przyszedł czas rozpieścić ciało dłońmi masażysty/tki, parą buchającą  znad rozgrzanych kamieni prywatnej sauny. Ale najpierw wziąć prysznic jak "cywilizowani" i założyć czyste ubranie, wyczesać trawę z włosów - w końcu SPA zobowiązuje. Dwupokojowy apartament w pakiecie "Pamper" dla dwojga to luksus, pomijając założenie, iż po 3 nocach spania byle gdzie nasze wymagania nie będą zbyt wygórowane. Własna wanna z "bąblami" była zaskoczeniem, ale nie po to przyjechaliśmy do Hanmer Springs, by delektować się hotelowym wnętrzem. Wszak czekał nas masaż, sauna i dwa dni korzystania z basenów i gorących źródeł kompleksu rekreacyjnego. Ubrani w białe szlafroczki i puchate kapcie poddaliśmy nasze ciała zabiegom relaksacyjnym.

Trudno jest mi nie ulegać pokusie porównywania różnych miejsc. Człowiek, który raz już coś ciekawego widział i doświadczył, staje się bardziej wybredny wobec tego, co spotyka go później. I tak dla podsumowania powiem, że warto do Hanmer Springs pojechać, żeby urozmaicić sobie czas. Jednak jeśli spytacie mnie o szczegóły, odpowiem: najlepsze masaże robią w Tajlandii, nawet jeśli leżysz na podłodze a obok za kotarą stękają jeszcze inni goście; gorących źródeł szukajcie na Islandii, i to nie w osławionej Blue Lagoon, lecz w kameralnym Mývatnn. Sauna... już szperam w pamięci - to Taunus Therme w miasteczku Bad Homburg (Hesja, Niemcy) za ogromny wybór rodzajów saun i ten niemiecki obyczaj świecenia gołym tyłkiem bez krępacji. "Do wód" tylko do Krynicy Górskiej na Zubera. A jeśli zaś chodzi o park wodny, to Siam Park na Teneryfie i kropka.

Nie, ja nie marudzę. Ja po prostu wiem, że miejsca idealne, to te których jeszcze nie odwiedziłam albo te, które pielęgnuję w pamięci, bo przywołują uśmiech na twarzy. Kiedyś pomyślę o Hanmer Springs i przypomnę sobie jak dobrze było zrelaksować się po wydarzeniach z 22 lutego; o białych szlafrokach i pachnącym maśle do ciała, o ciepłej wodzie w basenie i wspomnę też smak frytek z wilca ziemniaczanego (kumara). I znowu się uśmiechnę.

Do wód!

12 marca 2011

Błogostan nad Jeziorem Brunner

Nocleg w samochodzie nie należał do przyjemnych. Zmarzliśmy okrutnie, a fotele wcale nie były wygodniejsze niż mata. Zanim słońce zdążyło wypełznąć zza pagórków i ogrzać plażę, byliśmy już po spacerze. Szybkie śniadanie złożone z ciasteczek i "rozgazowanej" coli, ostatnie spojrzenie za siebie i w drogę - nad Jezioro Brunner.

Gdy podróżuję, nie lubię  się spieszyć. Styl zwiedzania zza szyby autokaru i turystyczna zadyszka to nie dla mnie.  Nic też nie gnało nas do Christchurch, ponieważ najprawdopodobniej w domu nie było wody ani prądu. Możliwość swobodnego zarządzania czasem postanowiliśmy wykorzystać nad Jeziorem Brunner i zostać tam tak długo jak chcemy. Łukasza kusił wznoszący się nad jeziorem pagórek. Ja wiedziałam, że jeśli jezioro, to nie trekking, lecz lenistwo, piknik, książka... jedyn słowem błogostan.


11 marca 2011

Backpackersi w Greymouth

A przepis na backpackersa jest taki: kup używane auto w umiarkowanie dobrym stanie (im okazalszy rupieć, tym lepiej), śpij w nim, jedz w nim, mieszkaj. Podróżuj po całej wyspie, a najlepiej zwiedź obydwie. W markecie wybieraj tylko produkty z przeceny. Obowiązkowo noś klapki, nie czesz włosów, zapuść brodę (jeśli możesz). Omijaj hotele z napisem "Backpackers", bo to zaprzecza ideologii backpackingu. Ewentualnie wynajmij minivana z lat 80' (lub starszy) VW przerobionego na campervana, z wymalowaną w hippisowskie motywy karoserią. Bądź luzakiem, w końcu jesteś obywatelem świata! Oczywiście nie kręcą Cię wycieczki organizowane przez biura podróży, bo to dla mięczaków. Nie planujesz, idziesz na żywioł.

Tak, można powiedzieć, że byliśmy prawie jak backpackersi. "Prawie" - bo nasz wizerunek tylko częściowo się zgadzał z przedstawionym powyżej opisem. Owszem, woziliśmy w aucie wszystkie rzeczy, bo nie wiedzieliśmy wtedy, czy będziemy mogli wrócić do naszego mieszkania. Spaliśmy w aucie tylko raz, bo nie znaleźliśmy ciekawego miejsca na camping. Plaża za Greymouth okazała się kamienista, zupełnie niezgodna z obrazkiem, jaki macie przed oczami myśląc o "plaży". Za rozpaliliśmy ognisko, bo na na miejscu przewalało się mnóstwo wyrzuconego na brzeg drewna. No i na kolację zjedliśmy pieczoną fasolkę z puszki "z promocji" (1,55 dol NZ), podgrzewaną na rozżarzonych węglach i prowizorycznej kuchence zbudowanej z czterech kamieni. Klapek nie nosiliśmy, ale nadrobiliśmy sandałami do skarpet. Nasze buty wciąż były mokre po wyprawie do Cave Stream. Nie mogę powiedzieć też, że to co robiliśmy, było starannie zaplanowane. Po prostu - kupiliśmy atlas samochodowy, a każdy następny postój poprzedzało stwierdzenie - "O! tu może być ciekawie, jedziemy tam". I tak trafiliśmy nad Morze Tasmana.

Fasola w ogniu

Dziwna plaża

10 marca 2011

Cave Stream - Grotołażenie

Potrzebna będzie czołówka lub latarka, kask (od biedy może być rowerowy), ciepła odzież syntetyczna (bielizna termoaktywna jest OK), oraz determinacja i gotowość zamoczenia się aż po pas w wodzie (jeśli mierzy się 165cm wzrostu). No i jeszcze wygodne buty.


594-metrowa jaskinia w Cave Stream Scenic Reserve położona jest ok 90 km na północny zachód od Christchurch. Bardzo łatwa w eksploracji, co zwiększa jej popularność wśród atrakcji turystycznych regionu Canterbury. Fakt, że miejsce to jest wyraźnie oznaczone, szczegółowo opisane nie tylko w przewodnikach, ale i na samym parkingu. Nie sposób go też ominąć, bo znajduje się tuż przy trasie na Zachodnie Wybrzeże, prowadzącej przez Arthur's Pass.


Nie trzeba mieć umiejętności i doświadczenia grotołaza. Jak nazwa wskazuje (cave - jaskinia, stream-strumień), przez jaskinię przepływa strumień, gdzieniegdzie rozciągający się na całą szerokość dna, więc praktycznie całą trasę pokonuje się brodząc po kolana (miejscami wyżej, brrr) w wodzie - lodowatej wodzie. Bajeczne formy, okapy, niecki, maleńkie komnaty, i progi z rwącym strumieniem - tego należy się spodziewać. Zwieńczeniem trasy jest krótka wspinaczka po klamrach i przeczołganie się po półce znajdującej się nad przepaścią, a w dole spieniona woda. Wypad do Cave Stream to początek naszej małej rundy po Wyspie Południowej w ramach ucieczki z opustoszałego i zniszczonego Christchurch, tuż po trzęsieniu ziemi.

1 marca 2011

Powrót do Christchurch

Stowarzyszenie kolonizatorów "Canterbury Association" z Johnem Robertem Godley'em na czele nie miało pojęcia jak bardzo pechową lokalizację wybrano dla stolicy prowincji. Christchurch znajduje się bowiem między dwoma aktywnymi sejsmicznie uskokami - na zachodzie i wschodzie miasta. Ruchy tektoniczne w ich obrębie spowodowały ostatnie wstrząsy. Wracając jeszcze do Johna Godley'a... Rozbierając zniszczony pomnik ku pamięci założyciela miasta, znaleziono zagadkowe dokumenty ukryte w tubie oraz list w butelce. My natomiast znaleźliśmy nasze mieszkanie opatrzone etykietą stwierdzającą możliwość zamieszkania, kilka nowych pęknięć na ścianie i odłupaną farbę przy schodach. Rozmieszczenie potłuczonych naczyń i zniszczonego wyposażenia nie uległo zmianie ku naszemu niezadowoleniu. Ekipa sprzątająca pojawiła się dopiero dzisiaj i jeszcze nie dotarła do naszego segmentu, zatem część prac porządkowych wykonaliśmy sami. Mamy jednak wodę w kranie, Internet, prąd oraz wodę pitną  w baniakach. Teoretycznie niczego nie brakuje.

Aby dostać się do dzielnicy, gdzie znajduje się nasze osiedle, należy okazać dowód tożsamości. Bezpieczeństwa na posterunku strzeże dwóch sympatycznych żołnierzy oraz miejscowy kloszard, który stwierdził, że dobrze nam z oczu patrzy, zatem można nas wpuścić. Sąsiedztwo opustoszało, nie wszyscy wrócili jeszcze do domów. Nie słychać hałaśliwych sąsiadów, którzy mieli w zwyczaju podjeżdżać na parking autami z rozkręconą do oporu muzyką. Trochę mi tego brakuje. Nie słychać też przechodniów. Ta nienaturalna cisza wzmaga nastrój niepokoju.

W niektórych domach wciąż brakuje wody

Nadal źle się czuję podczas wstrząsów wtórnych. Myślałam, że zdołam  przywyknąć. Według statystyk conajmniej jednego wstrząsu należy spodziewać się codziennie (są to wstrząsy odczuwalne o sile 4.0 - 4.9). Ja zaobserwowałam ich 3, a w Christchurch przebywam od 6 godzin. Niestety dźwięk drżącej rolety w oknie wywołuje złe wspomnienie sprzed tygodnia. W takich momentach mam ochotę wracać do domu. Zawsze byłam osobą bojaźliwą, ale teraz wiem, że moje fobie są nieuzasadnione. Wszystko czego bałam się do tej pory (począwszy od pająków, skończywszy na burzy) to małe miki w porównaniu z siłami, które obalają budynki i grzebią setki osób w ciągu kilkunastu sekund.

23 lutego 2011

Wstrząsy wtórne

Jeśli masz coś zrobić jutro, zrób to dzisiaj, bo jutro możesz nie mieć okazji. Bardzo żałuję, że nie zrobiłam zdjęć katedry przed trzęsieniem. Teraz jest w połowie zrujnowana. Centrum Christchurch praktycznie nie istnieje. To jedno wielkie gruzowisko. Kolorowy zabytkowy tramwaj nie wyjedzie na ulice. Myślałam, że mam 2 miesiące. Jeszcze zdążę tam pójść, jeszcze mam czas żeby przeczesać miasto w poszukiwaniu malowniczych kadrów. Nie zdążyłam.

Wstrząsy wtórne wciąż nas tu niepokoją. Jeden - na tyle silny by obudzić nas w nocy. Kolejne rano, gdy piszę tego posta. W ciągu 24h od głównego wstrząsu zarejestrowano ich 65. Śpię w ubraniu, żeby w każdej chwili móc wybiec z budynku. Pod ręką mam paszport i dokumenty.

W tej chwili ekipy ratownicze nie spodziewają się odnaleźć żywych. Liczba ofiar wzrosła do 71, wciąż około 300 osób uznano za zagninione. Nasze mieszkanie nadal znajduje się w strefie zakazu wstępu. Wiem, że rozpoczęto inspekcję, więc może niedługo dowiemy się czy możemy wrócić.

Każdy dom w pomarańczowej strefie jest opatrzony taką etykietą

Trzęsienie ziemi w Christchurch

Wiedziałam,  że Nowa Zelandia leży w Pacyficznym Pierścieniu Ognia - strefie częstych trzęsień ziemi. Widziałam też skutki katastrofy z września ubiegłego roku - w centrum miasta wciąż stały puste budynki do rozbiórki. Nie spodziewałam się jednak, że kolejne wstrząsy nastąpią w tak krótkim czasie. Jakoś nie dopuszczałam do świadomości faktu, że coś takiego może się wydarzyć ponownie podczas mojego pobytu.

Nasze mieszkanie znajduje się ok. 300 m od centrum - terenu najbardziej dotkniętego przez katastrofę. Wyobraź sobie, że siedzisz na łóżku, zrelaksowany/a kiedy i nagle ktoś chce wyciągnąć spod Ciebie to łóżko. Następnie z półek spadają przedmioty, tłucze się szkło, a kuchenka mikrofalowa omal nie przygniata Cię, kiedy w panice miotasz się po pokoju. Chwilę potem przewraca się szafa, a z dołu dobiegają dźwięki ogólnej demolki. Ktoś za oknem krzyczy. Trwa to wszystko może 15 - 30 s. ale nie wiesz tak naprawdę, bo czas płynie inaczej, gdy TO się dzieje. Roztrzęsiona schodzę na dół. Salon wygląda jak po przejściu tornado albo wizycie bardzo niefrasobliwych gości. Lodówka w kuchni wyjechała na środek, z szafek wysunęły się szuflady, ale żadnych walących się sufitów, wypadających okien, szkła... Niestety brak zasilania i dostępu do Internetu, Łukasz zostawił telefon w domu. Mogłam tylko uspokajać się w myślach, że budynek uniwersytetu jest solidny.

Wybiegam z domu i widzę chmurę pyłu wznoszącą się nad miastem. Syreny i śmigłowce gaszące pożar. Na ulicy korek. Tłumy ludzi wracających do domu. Wieści o tym co się dzieje gromadzę wypytując przechodniów, nie były wesołe. Całe centrum runęło. Zniszczenia są poważniejsze niż po wrześniowym trzęsieniu, mimo że było słabsze, to epicentrum zlokalizowano na mniejszej głębokości, na skutek czego odczuwanie było dwukrotnie silniejsze.

Na Łukasza czekam 5 godzin. Azjatycka rodzina z naprzeciwka przygarnia mnie na swoją część chodnika, abym nie siedziała sama. Ponowny silny wstrząs przeczekuję już na zewnątrz, z innymi. To niesamowite, jak obcy ludzie potrafią wspierać się nawzajem w takich momentach.

Łukasza odnajduję, wracając do domu, obładowanego plecakami. Omal nie minęliśmy się, gdyż skierowano mnie do punktu pomocy. Ja jednak rezygnuję i wracam. Zabieramy najcenniejsze i najpotrzebniejsze rzeczy z budynku. Śpiwory, woda i coś do jedzenia. Niestety musieliśmy opuścić budynek, gdyż władze zarządziły ewakuację. Łukasz zostawił samochód daleko od domu, gdyż większość ulic jest po prostu nieprzejezdna. Po drodze do auta udaje nam się zrobić kilka zdjęć. Przekraczałam szczeliny w asfalcie, ziejące dziury. Trudno było uwierzyć że to się dzieje naprawdę. Szczęśliwie udało nam się znaleźć nocleg w motelu. Wstrząsy wtórne dały się jeszcze odczuć niemal całą noc.


21 lutego 2011

Przedsięwzięto ekspedycję

Zielona, dzika, górzysta. Taką Nową Zelandię znam z filmów popularno-naukowych, czy też z publikacji podróżniczych, blogów i portali o podobnej tematyce. I taka jest w istocie. Dzika, ponieważ wytyczanie szlaków turystycznych ograniczono do minimum. Szlaki oznaczone to zazwyczaj ścieżki spacerowe, z pewnymi wyjątkami. Górzysta (piszę o Wyspie Południowej), gdyż wzdłuż zachodniego krańca wyspy rozciąga się łańcuch Alp Południowych, a tereny o wysokości powyżej 200 m n.p.m. stanowią 75% powierzchni. Tym razem to właśnie góry (te wyższe) stały się celem naszej weekendowej wyprawy.


Dolina Waimakariri

14 lutego 2011

W Zatoce Pegaza

Pierwszy weekend na Nowej Zelandii upłynął spokojnie. Stopniowo oswajam się ze zmianą strefy czasowej (tzw. jet lag syndrome). Męczącą podróż odsypiam między wydmami na jednej z miejskich plaż w Zatoce Pegaza. Wybieramy tę najbardziej "dziką", jednocześnie położoną w zasięgu komunikacji miejskiej - South New Brighton.
(Zobacz mapę tutaj: Zatoka Pegaza)


11 lutego 2011

Wniebowzięta

Jest taki film Kondratiuka - "Wniebowzięci". To kultowe kino z lat 70-tych, kiedy podróż samolotem kojarzyła się z luksusem. Dzisiaj, w dobie tanich linii lotniczych ta forma transportu nie budzi już wielkich emocji, zwłaszcza jeśli jest się emigrantem, tak jak ja. A jednak perspektywa spędzenia ponad 48 h w podróży wzbudzała u mnie niepokój już od momentu rezerwacji biletu. Przeczucie czy wrodzona zdolność do wyolbrzymiania problemów? Okazało się, że to pierwsze.

Etap I - Kopenhaga - Londyn

Pierwsze schody zaczynają się już w Kopenhadze. Okazuje się, że potrzebuję wizy tranzytowej do Australii (skąd lecę do Christchurch), gdyż czas oczekiwania w Melbeurne przekracza 8h. Niestety szybka procedura wyrobienia wizy w punkcie sprzedażowo-informacyjnym na lotnisku nie jest możliwa w przypadku obywateli Polski. Na szczęście trafiam na sprytnego konsultanta i pół godziny później wysyłamy elektroniczny wniosek do australijskiej ambasady. Żadne z nas nie wie jeszcze wtedy, że mail z potwierdzeniem przyjęcia wniosku przyjdzie 3 dni później, a procedura zatwierdzenia wizy trwa 2-10 dni; dlatego czekamy na odpowiedź przez co nie załapuję się na lot do Londynu (skąd łapię samolot do Melbeurne). Nawet jest mi to na rękę, gdyż przebukowany lot jest bezpośrednio do Heathrow (a nie tak jak wcześniej do City Airport), zatem nie muszę zmieniać lotniska. Super, ale czas mija, a ja nie mogę lecieć, jeśli sytuacja z wizą się nie wyklaruje. Przepisy udaje się w końcu ominąć rezerwując bilet (nie kupuję, to istotne) na wcześniejszy lot z Melbeurne do Christchurch, dzięki czemu nie muszę czekać ponad 11h. W ostatniej chwili robię check-in, dostaję 3 karty pokładowe - Londyn, Singapur, Melbeurne , Christchurch muszę załatwić po drodze, ale mam potwierdzenie rezerwacji. Jak burza przechodzę odprawę i gnam do bramki. Pośpiech okazuje zbyteczny, gdyż lot opóźnia się o ponad godzinę! Najpierw coś nie działa, więc "resetują" samolot, potem psuje się narzędzie do naprawy. Następnie już w  Heathrow psuje się rękaw i musimy opuścić samolot w tradycyjny sposób.

Etap II- Londyn - Melbeurne

Nie muszę pisać, że Heathrow to jedno z największych lotnisk na świecie, prawda? Okazuje się, że punkt obsługi linii Air New Zealand, gdzie zamierzam kupić brakujący bilet, jest na terminalu oddalonym o pół godziny, jadąc autobusami i pociągami. Po drodze kilka razy trzeba przebijać się przez security gate, nie mówiąc już o czasie przeprowadzenia samej transakcji i kolejkach. Mam wydrukowane karty pokładowe, więc olewam bilet do Christchurch, bo nie mogę spóźnić się na lot. Wsiadam do dwupiętrowego kolosa i spędzam w nim najpierw 12 h w drodze do Singapuru. Międzylądowanie to okazja do rozprostowania zesztywniałych kolan. Przy okazji sprawdzam czy nowa rezerwacja lotu z Melbeurne jest nadal aktywna i nieco uspokojona wracam na pokład. Lecimy do Melbeurne około 8h. Standard obsługi, wygodne wnętrze oraz bogaty wybór filmów rekompensują długość lotu. Sielanka! Na pokładzie zaczynam czuć się niemal jak w hotelu.

Etap III - Melberune - Christchuch

Jeszcze na pokładzie pytam się stewardessy o wsazówki odnośnie kupna biletu do Christchurch. Sytuacja nie jest prosta, bo bagaż, który początkowo miałam odebrać na Nowej Zelandii leci teraz  do Melbeurne. Nie mam wszak elektronicznego biletu (tylko rezerwację), stąd operacja przekazania bagażu dalej do Christchurch nie jest zautomatyzowana. Muszę przejść odprawę by dostać się do hali głównej lotniska, odebrać bagaż, kupić bilet i ponownie zrobić check-in. Procedura skomplikowana i od początku budzi moje podejżenia. Po pierwsze, mało czasu bo lot był opóźniony ze względu na warunki pogodowe w Singapurze. Po drugie - nie przejdę odprawy celnej, skoro formalnie mam rezerwację na kolejny lot i nie potrzebuję wizy. Celnik potwierdza moje obawy. Cofa mnie do punktu transferowego, który okazuje się po prostu halą odlotów. A co z bagażem? Nie ma żadnego punktu informacyjnego, same sklepy. W panice dopadam kobietę z obsługi lotów, która nie potrafi mi pomóc. W tak zwanym międzyczasie słyszę moje kalecznie wyczytywane nazwisko i wezwanie by zgłosić się po odbiór biletu do Christchurch już bezpośrednio do bramki odlotu. Jakiego biletu? Przecież go nie kupiłam, nie sądzę też bym mogła to zrobić przy bramce. Facet z Kopenhagi podkreślał kilka razy, że bilet "is booked, not ticketed". Ale z drugiej strony moja rezerwacja figuruje w historii lotu na stronie British Airways, które obsługiwały połącznie. Wygląda to tak, jakby lot liniami Air New Zealand do Christchurch miał zastąpić mój późniejszy lot Quantasem (ten z 11 godzinną przesiadką) i tak też interpretuje całą sytuację obsługa w Melberune. Nic nie wspominam o instrukcjach miłego pana z Kopenhagi, bo sama już nie wiem czy bilet jest przebukowany czy figuruje jako dodatkowa rezerwacja. Sympatyczna Christie dwoi się i troi bym wsiadła na pokład samolotu, a czas ucieka. Kończy się boarding, wszyscy wsiadają, a ja nadal czekam przy bramce. Christie angażuje jeszcze 3 osoby w całą zabawę. Ostatecznie lot opóźnia się przeze mnie, pięć osób biega z krótkofalówkami i wykrzykuje tajemniczke hasła, coś wyjaśnia. W pierwszej kolejności mój bagaż zostaje przechwycony ale nie zdążą go nadać do tego samego lotu. Ostatecznie, ktoś wpada na genialny pomysł, w rezultacie czego dostaję bilet i eskortę na pokład samolotu. Stewardessa ze spokojem i uśmiechem wita mnie słowami "czekaliśmy na ciebie, gdzie się podziewałaś" ?

Podsumowując moją ostatnią przygodę z lataniem muszę przyznać, że miałam więcej szczęścia niż rozumu. Moja niewiedza na temat warunków wizowych przyczyniła się do zmiany lotów na moją korzyść. Uniknęłam stresującej zmiany lotnisk w Londynie oraz 11-godzinnego koczowania w Melberune. Dodatkowo mój bagaż dostarczono z opóźnieniem, zatem w ramach ubezpieczniea zakupiłam uroczą sukienkę w niebieskie kwiatki - to będzie pamiątka.

Ile stresu mnie to kosztowało? Dużo, jednak w głębi duszy wiedziałam, że kiedyś w końcu dolecę, a kilka dni później będę wspominać całe to zamieszanie z rozbawieniem. Dostałam też nauczkę, by uważniej czytać wskazówki z firm rezerwujących połączenia, nawet jeśli zostały napisane w duńskim :-)

8 lutego 2011

Sprzedaj lodówkę i jedź

Tak napisał W.C. I taka jest prawda, że czasami barierą, która dzieli nas od przygody nie są koszty podróży, lecz my sami. Znam ludzi, którzy wyruszali w podróż z biletem w jedną stronę, spali u przypadkowych ludzi, a popularnym środkiem transportu był autostop. Ja do takich nie należę - z wygody i tchórzostwa.  Lodówki też  nie sprzedaję, choć chętnie bym się jej pozbyła. Zamykam dom na klucz i lecę na drugi koniec Ziemi.

Zanim to jednak nastąpi są trzy rzeczy mieszczące się w moim schemacie przygotowań do wyjazdu: planowanie, pakowanie i pożegnania. To pierwsze jest najprzyjemniejsze - szukanie informacji, odkrywanie ciekawostek, śledzenie blogów, które często czyta się jak dobrą książkę (polecam geoblog) i znaleźć tam można informacje niedostępne w przewodnikach.

Pakowania nie cierpię. Walizka niczym wybebeszony wieloryb i sterta rzeczy, które "koniecznie" trzeba zabrać, bo na pewno się przydadzą. Mistrzem pakowania jest Łukasz, który na godzinę przed przyjazdem taksówki potrafi ogarnąć najpotrzebniejsze rzeczy i jeszcze zmieścić je do podręcznego plecaka. Myślę, że idealnym rozwiązaniem byłyby ubrania liofilizowane.

Pożegnania. W dobie Internetu i w obliczu błyskawicznie rozwijających się technologii łączności trudno mówić o pożegnaniach. Czasami mam wrażenie, że moje pokolenie jest bardziej aktywne on-line niż off-line a o życiu niektórych dowiaduję się najpierw na facebooku, potem osobiście. Dlatego nie żegnam się z nikim. Dlatego piszę tego bloga. Do następnego wpisu!