Kartka z Podróży - bo świat jest piękny.

27 marca 2011

Oposy - futrzasta "zmora" Nowozelandczyków

Zanim po raz pierwszy rozbiłam namiot na Nowej Zelandii, musiałam wiedzieć, z czym przyjdzie mi się zetknąć na łonie natury. Czy przypadkiem w parkach narodowych nie występują zwierzęta drapieżne, jadowite, lub... chociażby złośliwie podkradające się nocą do namiotu, aby pozbawić nas jedzenia. Odetchnęłam z wielką ulgą, na wieść, że jedynym dużym ssakiem, który wchodzi w interakcje z człowiekiem jest opos - torbacz z rodziny pałankowatych (brushtail possum, dziwacznie tłumaczony na polski jako pałatka kuzu). Z oposem pierwszy raz zetknęliśmy się na... asfalcie. A wszystko zaczęło się od futra.

Oposy sprowadzono na Nową Zelandię z Australii dla przemysłu futrzarskiego w XIX wieku. Bardzo szybko okazało się, że introdukcja tego ssaka przyniosła więcej strat niż zysków. Opos w znacznym stopniu naruszył ekosystem rodzimych gatunków ptaków. Otóż przysmakiem oposów są młode pędy drzew, które z kolei są naturalnym środowiskiem dla ptaków - często endemitów. Błyskawiczny rozrost populacji spowodowany brakiem naturalnych wrogów przyczynił się do degradacji drzew, takich jak buk południowy (występuje tylko na Półkuli Południowej). Ponadto oposy zaczęły wzbogacać swoją dietę w jaja. Problem zaczął dotykać nie tylko dzikich zwierząt zamieszkujących wspólną niszę ekologiczną. Okazało się, że oposy stanowią również zagrożenie dla zwierząt hodowlanych (owce, bydło) przenosząc choroby.

23 marca 2011

Lodołażenie, czyli jak zdobywaliśmy Kahutea Col

Wstaliśmy jeszcze przed świtem, w górskiej chacie znajdującej się nad urwiskiem skalnym panował jeszcze półmrok. Każdy zadałby sobie pytanie, jak w takim momencie wyślizgnąć się z ciepłego śpiwora i wyjść na ziąb. Jedynym sposobem, żeby się posilić przed długą wędrówką było zagotowanie wody na zewnątrz w kompletnych ciemnościach. Tym razem palnik na benzynę nie sprawiał większych problemów, gorąca herbata i zupka błyskawiczna były gotowe zanim całkowicie zmarzłem i zakopciłem cały garnek.

Tego dnia na śniadanie zjedliśmy z Pati trzy zupki błyskawiczne o niepokojącym smaku wołowiny. Limitowane racje żywnościowe po dwóch dniach górołażenia były dla mnie czymś zupełnie normalnym. Gdyby ktoś mnie się przedtem zapytał, czy 900 kalorii na jedenaście godzin chodzenia w trudnym terenie z obciążeniem wystarczy mężczyźnie w sile wieku, zapewne bym odpowiedział, że w żadnym wypadku. Aktualnie mam już inne zdanie na ten temat.

Lukasz Kocewiak - Mt Harper w drodze na Kahutea Col
Mt Harper o poranku

21 marca 2011

Ciekawostki o Nowej Zelandii - Owce

Pierwsze skojarzenie z Nową Zelandią, a dokładniej z Wyspą Południową, to owce. Wystarczy wyjechać z miasta by ujrzeć krajobraz usiany wełnianymi sylwetkami aż po horyzont.

owca


20 marca 2011

Przepowiednie "Księżycowego Dziadka"

Mieliśmy dzisiaj w Christchurch wstrząs o sile 5,1 - jak do tej pory to najsilniejszy od czasu ostatniej katastrofy. Byłoby to zupełnie normalne, gdybyśmy się go nie spodziewali.

Zacznę od tego kim jest "Księżycowy Dziadek", a raczej "The Moon Man", właściwie Ken Ring. To postać, która twierdzi, że przewidziała 2 poprzednie trzęsienia ziemi, które nawiedziły Christchurch. Ring swoje prognozy opiera na wiedzy astrologicznej - od kilku lat publikuje pogodowy almanach, określając daty anormalnych zjawisk pogodowych jak tornada, burze, etc.


Ken Ring (site: nzherald.co.nz)

Tuż po trzęsieniu z lutego Ring przewidział kolejne duże wstrząsy w dniach, gdy księżyc będzie miał duży wpływ na skorupę ziemską, czyli podczas perygeum, między 19 a 23 marca, a następne 15-17 kwietnia. Reakcja naukowców była oczywista. Co o trzęsieniach ziemi może wiedzieć były magik, który zaczynał swoją karierę od zabawiania dzieci za pomocą kapelusza i królika? Albo specjalizuje się w badaniu kociej psychiki na podstawie oględzin ich pazurów? Ludzie nauki wraz z całą aparaturą pomiarową i wzorami matematycznymi mogą jedynie snuć przypuszczenia, analizować dane statystyczne, badać linie uskoków. A tu zjawia się Ken Ring i podaje konkretne daty i sieje panikę. Media starały się uspokoić publikę wywiadami z "prawdziwymi naukowcami", podważając kompetencje Ringa.
Reakcja mieszkańców była oczywista. Większość po prostu zwiała z miasta wykorzystując ostatnie ciepłe dni lata na krótki urlop. Ci, którzy zostali, zaopatrzyli się w zapas wody, jedzenia i ciepłych ubrań. Z tego co wiem, każda rozsądna rodzina jest "przygotowana", to stało się wręcz naturalne, by tak postępować.

Jestem ciekawa, jak ludzie nauki skomentują dzisiejsze wydarzenie w kontekście wiarygodności metod Ringa. A może to był po prostu zbieg okoliczności? Może Moon Man miał szczęście? A może Ken Ring to pierwsza osoba na świecie, która potrafi przewidzieć trzęsienie ziemi? Byłam niedowiarkiem, uważałam, że to brednie, teraz nie wiem co myśleć. Wiem, że ciężko będzie mi zasnąć dzisiaj, jutro i pojutrze, a może i do 5 kwietnia, bo to dzień mojego powrotu do Europy. A potem nie będę spać ze zmartwienia o Łukasza, który zostanie 2 tygodnie dłużej. Jeszcze tylko miesiąc... Cóż, bez wątpienia były to najbardziej ekscytujące wakacje mojego życia.

16 marca 2011

Kajakiem przez Akaroa

Wrota Pacyfiku

"Akaroa" w języku maoryskim oznacza "długą przystań". W istocie miasteczko Akaroa położone jest nad wydłużoną i wąską zatoką o tej samej nazwie. Akaroa to osada trzech narodów - Brytyjczyków, Francuzów i Niemców. Ślady francuskiego osadnictwa obecne są do dzisiaj, np. w nazewnictwie ulic. Niegdyś przybywali tu wielorybnicy i łowcy fok, potem stopniowo osiedlali się farmerzy. Dzisiaj miasteczko stopniowo się wyludnia i tylko w okresie letnim liczba ludności wzrasta ponad 10-krotnie. Urok i klimat miejsca, gdzie zatrzymał się czas utrzymują dobrze zachowane budynki, zarówno użyteczności publicznej jak i wille.

14 marca 2011

Dolina Białej Rzeki

Góry budzą we mnie respekt. Boję się ich i wielbię. Człowiek jest wobec nich taki maleńki, nic nieznaczący. Słyszy się i czyta, że ludzie giną z miłości do nich, albo robią sobie krzywdę włażąc tam, gdzie nie powinni. Bo chodzenie po górach to nie spacer po Łazienkach Królewskich.

Ja ustaliłam barierę - idę dotąd (w m n.p.m. albo forma terenu), dokąd wędrówka/wspinaczka sprawia mi przyjemność. Jeśli natomiast nogi odmawiają posłuszeństwa (trzęsąc się niekoniecznie ze zmęczenia) a oczy unikają patrzenia w dół, oznacza to, że bariera została przekroczona. Tak, mam lęk wysokości i przestrzeni. Nie, moje uwielbienie dla gór tych barier nie pokona. Na szczęście (dla mnie) są takie miejsca gdzie można doświadczyć dzikości gór bez większych wyrzeczeń. Alpy Południowe na Nowej Zelandii są pod tym względem idealne. Nie uświadczysz tu chodnika ułożonego z większych głazów, jak to się spotyka w Tatrach. Owszem, szlaki są gdzieniegdzie lekko przedeptane, co znacznie ułatwia sprawę, zwłaszcza gdy trzeba przetrawersować między wysokimi trawami i krzakami (tzw. bush bashing). Ponadto skały poddawane są bardzo silnej erozji, dzięki czemu łatwiej znaleźć punkt "zaczepienia", z tym że warto uważać, czy ów punkt nie stanie się punktem "odpadnięcia". Najbardziej uciążliwe jest chodzenie po rumowiskach skalnych. Jeśli idzie się zboczem doliny, często mija się żleby usłane drobnymi kamieniami lub większymi głazami, które lubią usuwać się spod nóg.

Trzeba przygotować się na zamoczenie butów lub wyższych partii odzienia, bo standardowym elementem nowozelandzkiego trekkingu jest przekraczanie strumieni i potoków.

Sylvie i Rowan prezentują jak nie należy przechodzić przez strumień

13 marca 2011

Miejsca idealne

Nadeszła pora wygrzać kości. Przyszedł czas rozpieścić ciało dłońmi masażysty/tki, parą buchającą  znad rozgrzanych kamieni prywatnej sauny. Ale najpierw wziąć prysznic jak "cywilizowani" i założyć czyste ubranie, wyczesać trawę z włosów - w końcu SPA zobowiązuje. Dwupokojowy apartament w pakiecie "Pamper" dla dwojga to luksus, pomijając założenie, iż po 3 nocach spania byle gdzie nasze wymagania nie będą zbyt wygórowane. Własna wanna z "bąblami" była zaskoczeniem, ale nie po to przyjechaliśmy do Hanmer Springs, by delektować się hotelowym wnętrzem. Wszak czekał nas masaż, sauna i dwa dni korzystania z basenów i gorących źródeł kompleksu rekreacyjnego. Ubrani w białe szlafroczki i puchate kapcie poddaliśmy nasze ciała zabiegom relaksacyjnym.

Trudno jest mi nie ulegać pokusie porównywania różnych miejsc. Człowiek, który raz już coś ciekawego widział i doświadczył, staje się bardziej wybredny wobec tego, co spotyka go później. I tak dla podsumowania powiem, że warto do Hanmer Springs pojechać, żeby urozmaicić sobie czas. Jednak jeśli spytacie mnie o szczegóły, odpowiem: najlepsze masaże robią w Tajlandii, nawet jeśli leżysz na podłodze a obok za kotarą stękają jeszcze inni goście; gorących źródeł szukajcie na Islandii, i to nie w osławionej Blue Lagoon, lecz w kameralnym Mývatnn. Sauna... już szperam w pamięci - to Taunus Therme w miasteczku Bad Homburg (Hesja, Niemcy) za ogromny wybór rodzajów saun i ten niemiecki obyczaj świecenia gołym tyłkiem bez krępacji. "Do wód" tylko do Krynicy Górskiej na Zubera. A jeśli zaś chodzi o park wodny, to Siam Park na Teneryfie i kropka.

Nie, ja nie marudzę. Ja po prostu wiem, że miejsca idealne, to te których jeszcze nie odwiedziłam albo te, które pielęgnuję w pamięci, bo przywołują uśmiech na twarzy. Kiedyś pomyślę o Hanmer Springs i przypomnę sobie jak dobrze było zrelaksować się po wydarzeniach z 22 lutego; o białych szlafrokach i pachnącym maśle do ciała, o ciepłej wodzie w basenie i wspomnę też smak frytek z wilca ziemniaczanego (kumara). I znowu się uśmiechnę.

Do wód!

12 marca 2011

Błogostan nad Jeziorem Brunner

Nocleg w samochodzie nie należał do przyjemnych. Zmarzliśmy okrutnie, a fotele wcale nie były wygodniejsze niż mata. Zanim słońce zdążyło wypełznąć zza pagórków i ogrzać plażę, byliśmy już po spacerze. Szybkie śniadanie złożone z ciasteczek i "rozgazowanej" coli, ostatnie spojrzenie za siebie i w drogę - nad Jezioro Brunner.

Gdy podróżuję, nie lubię  się spieszyć. Styl zwiedzania zza szyby autokaru i turystyczna zadyszka to nie dla mnie.  Nic też nie gnało nas do Christchurch, ponieważ najprawdopodobniej w domu nie było wody ani prądu. Możliwość swobodnego zarządzania czasem postanowiliśmy wykorzystać nad Jeziorem Brunner i zostać tam tak długo jak chcemy. Łukasza kusił wznoszący się nad jeziorem pagórek. Ja wiedziałam, że jeśli jezioro, to nie trekking, lecz lenistwo, piknik, książka... jedyn słowem błogostan.


11 marca 2011

Backpackersi w Greymouth

A przepis na backpackersa jest taki: kup używane auto w umiarkowanie dobrym stanie (im okazalszy rupieć, tym lepiej), śpij w nim, jedz w nim, mieszkaj. Podróżuj po całej wyspie, a najlepiej zwiedź obydwie. W markecie wybieraj tylko produkty z przeceny. Obowiązkowo noś klapki, nie czesz włosów, zapuść brodę (jeśli możesz). Omijaj hotele z napisem "Backpackers", bo to zaprzecza ideologii backpackingu. Ewentualnie wynajmij minivana z lat 80' (lub starszy) VW przerobionego na campervana, z wymalowaną w hippisowskie motywy karoserią. Bądź luzakiem, w końcu jesteś obywatelem świata! Oczywiście nie kręcą Cię wycieczki organizowane przez biura podróży, bo to dla mięczaków. Nie planujesz, idziesz na żywioł.

Tak, można powiedzieć, że byliśmy prawie jak backpackersi. "Prawie" - bo nasz wizerunek tylko częściowo się zgadzał z przedstawionym powyżej opisem. Owszem, woziliśmy w aucie wszystkie rzeczy, bo nie wiedzieliśmy wtedy, czy będziemy mogli wrócić do naszego mieszkania. Spaliśmy w aucie tylko raz, bo nie znaleźliśmy ciekawego miejsca na camping. Plaża za Greymouth okazała się kamienista, zupełnie niezgodna z obrazkiem, jaki macie przed oczami myśląc o "plaży". Za rozpaliliśmy ognisko, bo na na miejscu przewalało się mnóstwo wyrzuconego na brzeg drewna. No i na kolację zjedliśmy pieczoną fasolkę z puszki "z promocji" (1,55 dol NZ), podgrzewaną na rozżarzonych węglach i prowizorycznej kuchence zbudowanej z czterech kamieni. Klapek nie nosiliśmy, ale nadrobiliśmy sandałami do skarpet. Nasze buty wciąż były mokre po wyprawie do Cave Stream. Nie mogę powiedzieć też, że to co robiliśmy, było starannie zaplanowane. Po prostu - kupiliśmy atlas samochodowy, a każdy następny postój poprzedzało stwierdzenie - "O! tu może być ciekawie, jedziemy tam". I tak trafiliśmy nad Morze Tasmana.

Fasola w ogniu

Dziwna plaża

10 marca 2011

Cave Stream - Grotołażenie

Potrzebna będzie czołówka lub latarka, kask (od biedy może być rowerowy), ciepła odzież syntetyczna (bielizna termoaktywna jest OK), oraz determinacja i gotowość zamoczenia się aż po pas w wodzie (jeśli mierzy się 165cm wzrostu). No i jeszcze wygodne buty.


594-metrowa jaskinia w Cave Stream Scenic Reserve położona jest ok 90 km na północny zachód od Christchurch. Bardzo łatwa w eksploracji, co zwiększa jej popularność wśród atrakcji turystycznych regionu Canterbury. Fakt, że miejsce to jest wyraźnie oznaczone, szczegółowo opisane nie tylko w przewodnikach, ale i na samym parkingu. Nie sposób go też ominąć, bo znajduje się tuż przy trasie na Zachodnie Wybrzeże, prowadzącej przez Arthur's Pass.


Nie trzeba mieć umiejętności i doświadczenia grotołaza. Jak nazwa wskazuje (cave - jaskinia, stream-strumień), przez jaskinię przepływa strumień, gdzieniegdzie rozciągający się na całą szerokość dna, więc praktycznie całą trasę pokonuje się brodząc po kolana (miejscami wyżej, brrr) w wodzie - lodowatej wodzie. Bajeczne formy, okapy, niecki, maleńkie komnaty, i progi z rwącym strumieniem - tego należy się spodziewać. Zwieńczeniem trasy jest krótka wspinaczka po klamrach i przeczołganie się po półce znajdującej się nad przepaścią, a w dole spieniona woda. Wypad do Cave Stream to początek naszej małej rundy po Wyspie Południowej w ramach ucieczki z opustoszałego i zniszczonego Christchurch, tuż po trzęsieniu ziemi.

1 marca 2011

Powrót do Christchurch

Stowarzyszenie kolonizatorów "Canterbury Association" z Johnem Robertem Godley'em na czele nie miało pojęcia jak bardzo pechową lokalizację wybrano dla stolicy prowincji. Christchurch znajduje się bowiem między dwoma aktywnymi sejsmicznie uskokami - na zachodzie i wschodzie miasta. Ruchy tektoniczne w ich obrębie spowodowały ostatnie wstrząsy. Wracając jeszcze do Johna Godley'a... Rozbierając zniszczony pomnik ku pamięci założyciela miasta, znaleziono zagadkowe dokumenty ukryte w tubie oraz list w butelce. My natomiast znaleźliśmy nasze mieszkanie opatrzone etykietą stwierdzającą możliwość zamieszkania, kilka nowych pęknięć na ścianie i odłupaną farbę przy schodach. Rozmieszczenie potłuczonych naczyń i zniszczonego wyposażenia nie uległo zmianie ku naszemu niezadowoleniu. Ekipa sprzątająca pojawiła się dopiero dzisiaj i jeszcze nie dotarła do naszego segmentu, zatem część prac porządkowych wykonaliśmy sami. Mamy jednak wodę w kranie, Internet, prąd oraz wodę pitną  w baniakach. Teoretycznie niczego nie brakuje.

Aby dostać się do dzielnicy, gdzie znajduje się nasze osiedle, należy okazać dowód tożsamości. Bezpieczeństwa na posterunku strzeże dwóch sympatycznych żołnierzy oraz miejscowy kloszard, który stwierdził, że dobrze nam z oczu patrzy, zatem można nas wpuścić. Sąsiedztwo opustoszało, nie wszyscy wrócili jeszcze do domów. Nie słychać hałaśliwych sąsiadów, którzy mieli w zwyczaju podjeżdżać na parking autami z rozkręconą do oporu muzyką. Trochę mi tego brakuje. Nie słychać też przechodniów. Ta nienaturalna cisza wzmaga nastrój niepokoju.

W niektórych domach wciąż brakuje wody

Nadal źle się czuję podczas wstrząsów wtórnych. Myślałam, że zdołam  przywyknąć. Według statystyk conajmniej jednego wstrząsu należy spodziewać się codziennie (są to wstrząsy odczuwalne o sile 4.0 - 4.9). Ja zaobserwowałam ich 3, a w Christchurch przebywam od 6 godzin. Niestety dźwięk drżącej rolety w oknie wywołuje złe wspomnienie sprzed tygodnia. W takich momentach mam ochotę wracać do domu. Zawsze byłam osobą bojaźliwą, ale teraz wiem, że moje fobie są nieuzasadnione. Wszystko czego bałam się do tej pory (począwszy od pająków, skończywszy na burzy) to małe miki w porównaniu z siłami, które obalają budynki i grzebią setki osób w ciągu kilkunastu sekund.