Kartka z Podróży - bo świat jest piękny.

23 lutego 2011

Wstrząsy wtórne

Jeśli masz coś zrobić jutro, zrób to dzisiaj, bo jutro możesz nie mieć okazji. Bardzo żałuję, że nie zrobiłam zdjęć katedry przed trzęsieniem. Teraz jest w połowie zrujnowana. Centrum Christchurch praktycznie nie istnieje. To jedno wielkie gruzowisko. Kolorowy zabytkowy tramwaj nie wyjedzie na ulice. Myślałam, że mam 2 miesiące. Jeszcze zdążę tam pójść, jeszcze mam czas żeby przeczesać miasto w poszukiwaniu malowniczych kadrów. Nie zdążyłam.

Wstrząsy wtórne wciąż nas tu niepokoją. Jeden - na tyle silny by obudzić nas w nocy. Kolejne rano, gdy piszę tego posta. W ciągu 24h od głównego wstrząsu zarejestrowano ich 65. Śpię w ubraniu, żeby w każdej chwili móc wybiec z budynku. Pod ręką mam paszport i dokumenty.

W tej chwili ekipy ratownicze nie spodziewają się odnaleźć żywych. Liczba ofiar wzrosła do 71, wciąż około 300 osób uznano za zagninione. Nasze mieszkanie nadal znajduje się w strefie zakazu wstępu. Wiem, że rozpoczęto inspekcję, więc może niedługo dowiemy się czy możemy wrócić.

Każdy dom w pomarańczowej strefie jest opatrzony taką etykietą

Trzęsienie ziemi w Christchurch

Wiedziałam,  że Nowa Zelandia leży w Pacyficznym Pierścieniu Ognia - strefie częstych trzęsień ziemi. Widziałam też skutki katastrofy z września ubiegłego roku - w centrum miasta wciąż stały puste budynki do rozbiórki. Nie spodziewałam się jednak, że kolejne wstrząsy nastąpią w tak krótkim czasie. Jakoś nie dopuszczałam do świadomości faktu, że coś takiego może się wydarzyć ponownie podczas mojego pobytu.

Nasze mieszkanie znajduje się ok. 300 m od centrum - terenu najbardziej dotkniętego przez katastrofę. Wyobraź sobie, że siedzisz na łóżku, zrelaksowany/a kiedy i nagle ktoś chce wyciągnąć spod Ciebie to łóżko. Następnie z półek spadają przedmioty, tłucze się szkło, a kuchenka mikrofalowa omal nie przygniata Cię, kiedy w panice miotasz się po pokoju. Chwilę potem przewraca się szafa, a z dołu dobiegają dźwięki ogólnej demolki. Ktoś za oknem krzyczy. Trwa to wszystko może 15 - 30 s. ale nie wiesz tak naprawdę, bo czas płynie inaczej, gdy TO się dzieje. Roztrzęsiona schodzę na dół. Salon wygląda jak po przejściu tornado albo wizycie bardzo niefrasobliwych gości. Lodówka w kuchni wyjechała na środek, z szafek wysunęły się szuflady, ale żadnych walących się sufitów, wypadających okien, szkła... Niestety brak zasilania i dostępu do Internetu, Łukasz zostawił telefon w domu. Mogłam tylko uspokajać się w myślach, że budynek uniwersytetu jest solidny.

Wybiegam z domu i widzę chmurę pyłu wznoszącą się nad miastem. Syreny i śmigłowce gaszące pożar. Na ulicy korek. Tłumy ludzi wracających do domu. Wieści o tym co się dzieje gromadzę wypytując przechodniów, nie były wesołe. Całe centrum runęło. Zniszczenia są poważniejsze niż po wrześniowym trzęsieniu, mimo że było słabsze, to epicentrum zlokalizowano na mniejszej głębokości, na skutek czego odczuwanie było dwukrotnie silniejsze.

Na Łukasza czekam 5 godzin. Azjatycka rodzina z naprzeciwka przygarnia mnie na swoją część chodnika, abym nie siedziała sama. Ponowny silny wstrząs przeczekuję już na zewnątrz, z innymi. To niesamowite, jak obcy ludzie potrafią wspierać się nawzajem w takich momentach.

Łukasza odnajduję, wracając do domu, obładowanego plecakami. Omal nie minęliśmy się, gdyż skierowano mnie do punktu pomocy. Ja jednak rezygnuję i wracam. Zabieramy najcenniejsze i najpotrzebniejsze rzeczy z budynku. Śpiwory, woda i coś do jedzenia. Niestety musieliśmy opuścić budynek, gdyż władze zarządziły ewakuację. Łukasz zostawił samochód daleko od domu, gdyż większość ulic jest po prostu nieprzejezdna. Po drodze do auta udaje nam się zrobić kilka zdjęć. Przekraczałam szczeliny w asfalcie, ziejące dziury. Trudno było uwierzyć że to się dzieje naprawdę. Szczęśliwie udało nam się znaleźć nocleg w motelu. Wstrząsy wtórne dały się jeszcze odczuć niemal całą noc.


21 lutego 2011

Przedsięwzięto ekspedycję

Zielona, dzika, górzysta. Taką Nową Zelandię znam z filmów popularno-naukowych, czy też z publikacji podróżniczych, blogów i portali o podobnej tematyce. I taka jest w istocie. Dzika, ponieważ wytyczanie szlaków turystycznych ograniczono do minimum. Szlaki oznaczone to zazwyczaj ścieżki spacerowe, z pewnymi wyjątkami. Górzysta (piszę o Wyspie Południowej), gdyż wzdłuż zachodniego krańca wyspy rozciąga się łańcuch Alp Południowych, a tereny o wysokości powyżej 200 m n.p.m. stanowią 75% powierzchni. Tym razem to właśnie góry (te wyższe) stały się celem naszej weekendowej wyprawy.


Dolina Waimakariri

14 lutego 2011

W Zatoce Pegaza

Pierwszy weekend na Nowej Zelandii upłynął spokojnie. Stopniowo oswajam się ze zmianą strefy czasowej (tzw. jet lag syndrome). Męczącą podróż odsypiam między wydmami na jednej z miejskich plaż w Zatoce Pegaza. Wybieramy tę najbardziej "dziką", jednocześnie położoną w zasięgu komunikacji miejskiej - South New Brighton.
(Zobacz mapę tutaj: Zatoka Pegaza)


11 lutego 2011

Wniebowzięta

Jest taki film Kondratiuka - "Wniebowzięci". To kultowe kino z lat 70-tych, kiedy podróż samolotem kojarzyła się z luksusem. Dzisiaj, w dobie tanich linii lotniczych ta forma transportu nie budzi już wielkich emocji, zwłaszcza jeśli jest się emigrantem, tak jak ja. A jednak perspektywa spędzenia ponad 48 h w podróży wzbudzała u mnie niepokój już od momentu rezerwacji biletu. Przeczucie czy wrodzona zdolność do wyolbrzymiania problemów? Okazało się, że to pierwsze.

Etap I - Kopenhaga - Londyn

Pierwsze schody zaczynają się już w Kopenhadze. Okazuje się, że potrzebuję wizy tranzytowej do Australii (skąd lecę do Christchurch), gdyż czas oczekiwania w Melbeurne przekracza 8h. Niestety szybka procedura wyrobienia wizy w punkcie sprzedażowo-informacyjnym na lotnisku nie jest możliwa w przypadku obywateli Polski. Na szczęście trafiam na sprytnego konsultanta i pół godziny później wysyłamy elektroniczny wniosek do australijskiej ambasady. Żadne z nas nie wie jeszcze wtedy, że mail z potwierdzeniem przyjęcia wniosku przyjdzie 3 dni później, a procedura zatwierdzenia wizy trwa 2-10 dni; dlatego czekamy na odpowiedź przez co nie załapuję się na lot do Londynu (skąd łapię samolot do Melbeurne). Nawet jest mi to na rękę, gdyż przebukowany lot jest bezpośrednio do Heathrow (a nie tak jak wcześniej do City Airport), zatem nie muszę zmieniać lotniska. Super, ale czas mija, a ja nie mogę lecieć, jeśli sytuacja z wizą się nie wyklaruje. Przepisy udaje się w końcu ominąć rezerwując bilet (nie kupuję, to istotne) na wcześniejszy lot z Melbeurne do Christchurch, dzięki czemu nie muszę czekać ponad 11h. W ostatniej chwili robię check-in, dostaję 3 karty pokładowe - Londyn, Singapur, Melbeurne , Christchurch muszę załatwić po drodze, ale mam potwierdzenie rezerwacji. Jak burza przechodzę odprawę i gnam do bramki. Pośpiech okazuje zbyteczny, gdyż lot opóźnia się o ponad godzinę! Najpierw coś nie działa, więc "resetują" samolot, potem psuje się narzędzie do naprawy. Następnie już w  Heathrow psuje się rękaw i musimy opuścić samolot w tradycyjny sposób.

Etap II- Londyn - Melbeurne

Nie muszę pisać, że Heathrow to jedno z największych lotnisk na świecie, prawda? Okazuje się, że punkt obsługi linii Air New Zealand, gdzie zamierzam kupić brakujący bilet, jest na terminalu oddalonym o pół godziny, jadąc autobusami i pociągami. Po drodze kilka razy trzeba przebijać się przez security gate, nie mówiąc już o czasie przeprowadzenia samej transakcji i kolejkach. Mam wydrukowane karty pokładowe, więc olewam bilet do Christchurch, bo nie mogę spóźnić się na lot. Wsiadam do dwupiętrowego kolosa i spędzam w nim najpierw 12 h w drodze do Singapuru. Międzylądowanie to okazja do rozprostowania zesztywniałych kolan. Przy okazji sprawdzam czy nowa rezerwacja lotu z Melbeurne jest nadal aktywna i nieco uspokojona wracam na pokład. Lecimy do Melbeurne około 8h. Standard obsługi, wygodne wnętrze oraz bogaty wybór filmów rekompensują długość lotu. Sielanka! Na pokładzie zaczynam czuć się niemal jak w hotelu.

Etap III - Melberune - Christchuch

Jeszcze na pokładzie pytam się stewardessy o wsazówki odnośnie kupna biletu do Christchurch. Sytuacja nie jest prosta, bo bagaż, który początkowo miałam odebrać na Nowej Zelandii leci teraz  do Melbeurne. Nie mam wszak elektronicznego biletu (tylko rezerwację), stąd operacja przekazania bagażu dalej do Christchurch nie jest zautomatyzowana. Muszę przejść odprawę by dostać się do hali głównej lotniska, odebrać bagaż, kupić bilet i ponownie zrobić check-in. Procedura skomplikowana i od początku budzi moje podejżenia. Po pierwsze, mało czasu bo lot był opóźniony ze względu na warunki pogodowe w Singapurze. Po drugie - nie przejdę odprawy celnej, skoro formalnie mam rezerwację na kolejny lot i nie potrzebuję wizy. Celnik potwierdza moje obawy. Cofa mnie do punktu transferowego, który okazuje się po prostu halą odlotów. A co z bagażem? Nie ma żadnego punktu informacyjnego, same sklepy. W panice dopadam kobietę z obsługi lotów, która nie potrafi mi pomóc. W tak zwanym międzyczasie słyszę moje kalecznie wyczytywane nazwisko i wezwanie by zgłosić się po odbiór biletu do Christchurch już bezpośrednio do bramki odlotu. Jakiego biletu? Przecież go nie kupiłam, nie sądzę też bym mogła to zrobić przy bramce. Facet z Kopenhagi podkreślał kilka razy, że bilet "is booked, not ticketed". Ale z drugiej strony moja rezerwacja figuruje w historii lotu na stronie British Airways, które obsługiwały połącznie. Wygląda to tak, jakby lot liniami Air New Zealand do Christchurch miał zastąpić mój późniejszy lot Quantasem (ten z 11 godzinną przesiadką) i tak też interpretuje całą sytuację obsługa w Melberune. Nic nie wspominam o instrukcjach miłego pana z Kopenhagi, bo sama już nie wiem czy bilet jest przebukowany czy figuruje jako dodatkowa rezerwacja. Sympatyczna Christie dwoi się i troi bym wsiadła na pokład samolotu, a czas ucieka. Kończy się boarding, wszyscy wsiadają, a ja nadal czekam przy bramce. Christie angażuje jeszcze 3 osoby w całą zabawę. Ostatecznie lot opóźnia się przeze mnie, pięć osób biega z krótkofalówkami i wykrzykuje tajemniczke hasła, coś wyjaśnia. W pierwszej kolejności mój bagaż zostaje przechwycony ale nie zdążą go nadać do tego samego lotu. Ostatecznie, ktoś wpada na genialny pomysł, w rezultacie czego dostaję bilet i eskortę na pokład samolotu. Stewardessa ze spokojem i uśmiechem wita mnie słowami "czekaliśmy na ciebie, gdzie się podziewałaś" ?

Podsumowując moją ostatnią przygodę z lataniem muszę przyznać, że miałam więcej szczęścia niż rozumu. Moja niewiedza na temat warunków wizowych przyczyniła się do zmiany lotów na moją korzyść. Uniknęłam stresującej zmiany lotnisk w Londynie oraz 11-godzinnego koczowania w Melberune. Dodatkowo mój bagaż dostarczono z opóźnieniem, zatem w ramach ubezpieczniea zakupiłam uroczą sukienkę w niebieskie kwiatki - to będzie pamiątka.

Ile stresu mnie to kosztowało? Dużo, jednak w głębi duszy wiedziałam, że kiedyś w końcu dolecę, a kilka dni później będę wspominać całe to zamieszanie z rozbawieniem. Dostałam też nauczkę, by uważniej czytać wskazówki z firm rezerwujących połączenia, nawet jeśli zostały napisane w duńskim :-)

8 lutego 2011

Sprzedaj lodówkę i jedź

Tak napisał W.C. I taka jest prawda, że czasami barierą, która dzieli nas od przygody nie są koszty podróży, lecz my sami. Znam ludzi, którzy wyruszali w podróż z biletem w jedną stronę, spali u przypadkowych ludzi, a popularnym środkiem transportu był autostop. Ja do takich nie należę - z wygody i tchórzostwa.  Lodówki też  nie sprzedaję, choć chętnie bym się jej pozbyła. Zamykam dom na klucz i lecę na drugi koniec Ziemi.

Zanim to jednak nastąpi są trzy rzeczy mieszczące się w moim schemacie przygotowań do wyjazdu: planowanie, pakowanie i pożegnania. To pierwsze jest najprzyjemniejsze - szukanie informacji, odkrywanie ciekawostek, śledzenie blogów, które często czyta się jak dobrą książkę (polecam geoblog) i znaleźć tam można informacje niedostępne w przewodnikach.

Pakowania nie cierpię. Walizka niczym wybebeszony wieloryb i sterta rzeczy, które "koniecznie" trzeba zabrać, bo na pewno się przydadzą. Mistrzem pakowania jest Łukasz, który na godzinę przed przyjazdem taksówki potrafi ogarnąć najpotrzebniejsze rzeczy i jeszcze zmieścić je do podręcznego plecaka. Myślę, że idealnym rozwiązaniem byłyby ubrania liofilizowane.

Pożegnania. W dobie Internetu i w obliczu błyskawicznie rozwijających się technologii łączności trudno mówić o pożegnaniach. Czasami mam wrażenie, że moje pokolenie jest bardziej aktywne on-line niż off-line a o życiu niektórych dowiaduję się najpierw na facebooku, potem osobiście. Dlatego nie żegnam się z nikim. Dlatego piszę tego bloga. Do następnego wpisu!