Kartka z Podróży - bo świat jest piękny.

21 lutego 2011

Przedsięwzięto ekspedycję

Zielona, dzika, górzysta. Taką Nową Zelandię znam z filmów popularno-naukowych, czy też z publikacji podróżniczych, blogów i portali o podobnej tematyce. I taka jest w istocie. Dzika, ponieważ wytyczanie szlaków turystycznych ograniczono do minimum. Szlaki oznaczone to zazwyczaj ścieżki spacerowe, z pewnymi wyjątkami. Górzysta (piszę o Wyspie Południowej), gdyż wzdłuż zachodniego krańca wyspy rozciąga się łańcuch Alp Południowych, a tereny o wysokości powyżej 200 m n.p.m. stanowią 75% powierzchni. Tym razem to właśnie góry (te wyższe) stały się celem naszej weekendowej wyprawy.


Dolina Waimakariri


Przesmyk Artura (Arthur's Pass) przecina Alpy Południowe łącząc wschodnią i zachodnią część wyspy. Znajduje się tutaj park narodowy, a na jego terenie wiele oznaczonych bądź  nieoznaczonych szlaków turystycznych. Wybieramy dwudniowy, częściowo oznaczony szlak na Avalanche Peak, zejście do doliny Crow Valley, nocleg w pobliżu chatki Crow Hut, oraz powrót doliną Waimakariri Valley .



Z Christchurch wyruszamy jeszcze w piątek, późnym popołudniem. Mamy już własny samochód. Staruszek Mitsubishi Galant, rocznik '94, żre olej, kopci, piszczy pasek klinowy, ale jakoś pnie się pod górę serpentynami West Coast Road, która biegnie przez Przesmyk Artura. Wieczorem docieramy na miejsce pierwszego noclegu. Rozbijamy namiot na niewielkiej polance tuż pod drzewami. Wieczorna herbatka, wschód księżyca w pełni i... tajemniczy szelest w koronie drzewa, niemal nad naszymi głowami. Oposy. Na Nowej Zelandii nie mają naturalnych wrogów, więc się ich tu namnożyło. Najwyraźniej na jedno drzewo przypada jeden opos, gdyż co chwila słychać odgłosy walki, trzask gałęzi oraz miękkie "łup" - to tylko kolejny futrzak pacnął na ziemię.

Papuga Kea na szczycie Avalanche Peak

Następnego dnia rano Łukasz przyrządza ciepłe śniadanie i ruszamy do Arthur's Pass Village gdzie zaczyna się nasza wędrówka. Droga na szczyt choć męcząca, nie jest trudna. Początkowo kojarzy nam się z Bieszczadami, wyżej nie uniknę też porównań do Tatr. Jest weekend, więc na szczycie tłoczno. Naszą uwagę przyciąga lodowiec Crow Glacier oraz Kea - endemiczny gatunek papugi, bodajże jedyny na świecie zamieszkujący wyższe piętra roślinności gór wysokich. Warto zaznaczyć, że ptak ten charakteryzuje się niebywałą inteligencją i sprytem. Ulubiony psikus Kea to zabawa w "kto kogo przechytrzy" - polega na na odwróceniu uwagi naiwnej ofiary (na ogół turysty) i zabraniu czego się da - od suszących się skarpet po lżejszy sprzęt fotograficzny; torby, torebki i torebeczki pozostawione "luzem" to wręcz prowokacja. Z tego względu Kea w żadnym wypadku nie można dokarmiać (to tak jakby płynąć kajakiem w zatoce pełnej rekinów i przyczepić do miecza kawałek padliny). Jeszcze inne brzydkie zachowanie, które wykształciło w sobie to zwierzę to wydziobywanie uszczelek z szyb samochodowych. Kto by pomyślał... Należy jeszcze wspomnieć, że Kea, jak wiele innych endemitów, bierze swoją nazwę z języka maoryskiego i jest niczym innym jak tylko wyrazem naśladującym dźwięk jaki wydają te stworzenia.

Szybko mijamy turystów (naturalnie dokarmiających Kea) i schodzimy ku dolinie. Zejście (a raczej ślizg) ciągnie się ogromnym piargiem. Kamienie uciekają spod nóg powodując małe lawiny, więc jedziemy na butach razem z kamieniami. Obtłuczone palce u nóg, posiniaczone nogi oraz totalnie zakurzone spodnie to jedyne straty poniesione podczas tego dziwacznego zejścia.

Nad doliną góruje Mt Rolleston z pięknie odsłoniętym lodowcem Crow Glacier, który wcześniej widzieliśmy ze szczytu. Mijamy pękającą w szwach chatkę - w końcu sezon letni zobowiązuje. Dziwi mnie średnia wieku wędrowców (na oko 50). Łukasz uzasadnia to stopniem trudności szlaku, ja bym powiedziała, że ludzie mają kondycję. Rozbijamy namiot na maleńkim skrawku mchu i trawy z dala od zatłoczonej chatki.


Biwak w Crow Valley

Następnego dnia czeka nas przeprawa przez rzekę Waimakariri. Najpierw jednak kontynuujemy wędrówkę na odcinku ciągnącym się wzdłuż malowniczej doliny Crow River, która z kolei łączy się z doliną Waimakariri River. Sceneria niczym z reklamy czekolady - potok, góry na tle bezchmurnego nieba, łąki upstrzone delikatnym kwieciem. Znowu na siłę szukamy podobieństw do Tatr, jednak w tym miejscu możemy wskazać już tylko różnice. Pomijając walory przyrodnicze, Alpom Południowym zdecydowanie brakuje Baru Kurczak, schroniska Murowaniec, oraz zimnego piwa z sokiem malinowym.

Dolina Waimakariri
Docieramy do parkingu dzięki uprzejmości Kiwi (tak potocznie nazywa się mieszkańców Nowej Zelandii), którzy zgarniają nas z miejsca, gdzie pieszy szlak łączy się z drogą wiodącą ku wiosce. Dopiero w aucie potwierdzają się moje obawy. Otóż z roztargnienia zamiast kremu z filtrem UV zabieram zwykły krem. Jaki jest rezultat? Dla dobra mojego i waszego zdjęć nie pokażę.

Pozdrawiam

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz