Kartka z Podróży - bo świat jest piękny.

16 listopada 2014

I w górę, i w dół, i w górę… (Pik Lenina 2014, cz. 4)

Następny dzień rozpoczyna się dla mnie bardzo leniwie. Pomimo głębokiego snu nie czuję się wypoczęty i zupełnie nie mam ochoty wychylać nosa za namiot. Co innego Kuba, on wydaje się bardzo rozpromieniony i przepełniony energią. Jak bardzo chciałbym podzielać jego entuzjazm w tym momencie. Na wszelkie sposoby stara się do mnie przemówić i zachęcić do wyjścia aklimatyzacyjnego. Ja po wczorajszym wysiłku nie nadaję się do jakiejkolwiek aktywności fizycznej. Chyba też i wysokość zaczyna być dla mnie odczuwalna, bo budzę się z lekkim bólem głowy. Walcząc w myślach ze swoimi słabościami dochodzę jednak do wniosku, że jeszcze muszę trochę wypocząć. To też jest przecież element aklimatyzacji.

Obóz pierwszy jest teraz naszym drugim domem. Basen, toaletka, wikt i opierunek są zapewnione. Nie trudno przyzwyczaić się do nowych standardów życia.

Czując lekko parcie ze strony Kuby staram się rzeczowo ocenić sytuację. Mamy jeszcze sporo czasu, nie musimy tej góry zdobyć jutro. Na cały wyjazd zaplanowaliśmy trzy tygodnie. Dzisiaj jest dzień czwarty. Kuba jednak chce tam wejść jak najszybciej.
 - W przesiadywaniu na tej wysokości nie ma żadnej przyjemności – snuje swoją motywacyjną gadkę.
 - Aklimatyzacja to czasochłonny proces – staram się argumentować – i do tego jest inny dla każdego – rzucam kolejne słowa w pustą przestrzeń.
 - Trzeba jak najszybciej zrobić swoje i spieprzać na dół – kontynuuje na jednym wydechu – Tam czekają nas sława, pieniądze i kobiety.
Hmmm… te ostatnie słowa nawet jakoś do mnie dotarły. Nie ma to jak dobra gadka motywacyjna. Rozsądek i niedyspozycja jednak zwyciężają i zostaję w obozie. Kuba poszedł napierać.

Pamiętajmy, że proces aklimatyzacji jest indywidualny dla każdego człowieka. Nie zależy od płci, kondycji lub od wydolności organizmu i dlatego czasem potrzeba dużo czasu oraz doświadczenia, żeby poznać możliwości swojego ciała w tak ekstremalnych warunkach. Każdy z nas może mieć gorszy dzień! Jedni aklimatyzują się szybciej, drugim zajmuje to trochę więcej czasu, należy to uszanować i dostosować tempo wchodzenia do najwolniejszych. Trudno też przewidzieć, co się może dziać z organizmem, kiedy jednodniowo pokonujemy znaczne przewyższenia. Camp 1 znajduje się prawie 1000 metrów wyżej niż poprzedni nocleg. Mając to wszystko na uwadze asekuracyjnie stosujemy medykamenty ułatwiające aklimatyzację przez cztery pierwsze dni od przyjazdu do bazy głównej.

Stosowanie się do reguły, że różnica wysokości między kolejnymi noclegami nie powinna przekraczać 300m, nie jest zwyczajnie wykonalne. Jest wręcz czymś niemożliwym do zrealizowania w tej sytuacji, gdy kolejne obozy oddalone są od siebie o prawie 1000 metrów, a do bazy głównej na wysokości 3500m n.p.m. przyjechaliśmy samochodem. W tym przypadku pozostaje mi tylko dokładne obserwować swój organizm i reagować natychmiastowo na pojawienie się objawów choroby wysokogórskiej. Dlatego za żadne skarby i obietnice o sławie czy kobietach nie dałem się wyciągnąć z namiotu. Muszę tu jeszcze trochę odpocząć.

Nie zdążyłem się obrócić na drugi bok, a Kuba jest już z powrotem. Spryciarz w błyskawicznym tempie poleciał w podskokach na obozu drugiego i jeszcze szybciej wrócił. Mówi, że ta góra jest naprawdę blisko i po raz kolejny wizja zdobycia szczytu tworzy mi się w głowie. Czuję się już trochę lepiej i jednogłośnie decydujemy się na wymarsz jutro z samego rana. Resztę dnia postanawiamy relaksować się w obozie. Ale co tutaj robić cały dzień? Przecież jeszcze nie ma południa.

Kiedy podstawowe potrzeby z piramidy Abrahama Masłowa są już zaspokojone, pora także pomyśleć o tym co dobre dla ducha. Jak widać Rok 1984 George'a Orwella dla Kuby był doskonałym wyborem.

Pogoda dzisiaj jest bardzo ładna, można rzec, że od samego początku jest ciepło i słonecznie. Rozkładamy się na świeżym powietrzu i przez większość dnia wylegujemy na słońcu. Co jakiś czas spoglądamy tylko na Pik Lenina i debatujemy o możliwych trudnościach tam w górze. Staramy się też wszystko dobrze rozplanować, żeby być przygotowanym na każdą możliwość. Jesteśmy zdeterminowani i naprawdę chcemy wejść na tę górę. Biorąc pod uwagę serię niepowodzeń z Kaukazu i Himalajów z poprzednich lat tym razem tak łatwo nie damy za wygraną.

W najdalej wysuniętym Camp 1 znajdują się dwie agencje. Na nocleg zostajemy w Fortunie, gdzie dość łatwo jest wynegocjować korzystne ceny, natomiast na herbatę i do toalety chodzimy to Pamir Expedition, gdzie jadalnia i pomieszczenie socjalne znajdują się w bardzo przytulnej jurcie. Rozmyślamy, czy może czegoś tutaj do jedzenia nie zamówić, ale ceny są dość wygórowane. Poza tym zabraliśmy ze sobą z dołu jedzenia turystycznego na około dwa tygodnie, dlatego na dobry początek tylko korzystamy bez ograniczeń z darmowej herbaty.

Wystający komin z jednej z jurt może oznaczać tylko jedno - komfort cieplny i szamę.

Tunduk nad naszymi głowami przypomina, że jesteśmy w Kirgistanie.

Wieczorami jurta zapełnia się przybyszami z różnych stron świata. Można spotkać tutaj zwykłych turystów, dla których samo przyjście do jedynki jest już sukcesem, można tez spotkać i alpinistów. Jedni, tak jak my, dopiero co przyjechali i powoli nabierają obycia z górą, inni są już tutaj dłużej i byli już gdzieś na górze w Camp 2 lub nawet Camp 3. Ci, którzy byli w trójce cieszą się powszechnym uznaniem. Poza tym dość łatwo wyłapać wzrokiem weteranów, ponieważ skóra ich twarzy jest niemiłosiernie spalona słońcem. Na początku sezonu jednak bardzo trudno jest spotkać tych, którzy już byli na szczycie. Krążą pogłoski, że jakaś Włoszka z przewodnikiem weszła na szczyt, ale nikt jej tak naprawdę nie widział. Jak tam jest na górze? Wszystko jest owiane mgłą tajemnicy.

Następnego dnia pogoda jest słoneczna i przejrzyste niebo aż onieśmiela swoim błękitem. Zwijamy obóz, pakujemy wszystko co trzeba, a niepotrzebne bambetle zostawiamy w jedynce u wcześniej poznanego Kirgiza. Dla niego praca sezonowa pod Pikiem Lenina jest sporym zastrzykiem gotówki. Po dwóch miesiącach pracy w jedynce planuje sobie zakupić samochód sprowadzany z Japonii. Jest tutaj ze swoją żoną, więc mogą wspierać się na zmianę. To zupełnie młodzi ludzie i, tak sobie myślę, ja w ich wieku zastanawiałem się w akademiku, czy jedna nalewka miodowo-lipowa wystarczy, żeby się zaprawić przed imprezą lub czy ten tani ketchup będzie idealnym sosem do makaronu.

Na szczycie dzień już na dobre zagościł, podczas gdy u nas w jedynce jeszcze półmrok i ziąb. Jak tu zmusić się, żeby wyjść z namiotu?

Ruszamy do dwójki. Dobrze się czujemy, więc jest plan, żeby przyspieszyć lekko aklimatyzację i od razu nocować na górze. Droga do dwójki znajdującej się na około 5400m n.p.m. wiedzie cały czas przez lodowiec. Można powiedzieć, że od tego miejsca zaczyna się ekspedycja. Lodowiec jest olbrzymi i posiekany szczelinami lodowcowymi wzdłuż i wszerz. Jednakże drogę na górę jest dość łatwo odnaleźć po licznych śladach na śniegu. Nie tylko my postanowiliśmy dzisiaj przenieść się do obozu wyżej. Biorąc pod uwagę ciężar bagażu, ograniczoną liczbę ludzi do asekuracji oraz czytelny schemat podejścia decydujemy się nie zabierać ze sobą liny.

Wychodzimy dość późno, dlatego przed nami na powierzchni lodowca toruje drogę kilka grup przemieszczających się wolno punkcików. Niewiele czasu zajmuje nam dogonienie pierwszych alpinistów spotkanych przy podejściu. Jednak trzeba przyznać, że lina nasiąkająca wodą z topniejącego w silnym słońcu lodowca znacznie może spowolnić przemarsz. Od czasu do czasu napotykamy szczelinę lodowcową. Czasem przejście jest utorowane drewnianą kładką, czasami trzeba zrobić większy krok lub zwyczajnie rozpędzić się i przeskoczyć. Przy bardziej niebezpiecznych i nieprzewidywalnych szczelinach lub stromych podejściach rozłożone są liny poręczowe. Biorąc pod uwagę wszystkie te udogodnienia a także liczne grupy mijane po drodze czujemy się tu dość komfortowo.

Idziemy dalej, pośrodku dnia na lodowcu może być naprawdę smażalnia. Nie dajemy się temu i pomykamy prawie że w samych gaciach.

Oczywiście od czasu do czasu przejdzie przez głowę myśl, czy oby na pewno ten mostek śnieżny wytrzyma pod moim ciężarem lub jak dużo jest nieodkrytych tutaj jeszcze szczelin. Na szczęście zmęczenie spowodowane wysokością, lepkim śniegiem i intensywnym słońcem ogranicza w znacznym stopniu chęć do rozmyślania co by było gdyby. Wysoko w górach promieniowanie ultrafioletowe jest szczególnie doskwierające. Dodatkowo warto wspomnieć, że bieluśki lodowiec i pokryte śniegiem stoki gór działają niczym śmiercionośna soczewka, która może spalić nieroztropnych śmiałków. Pewien Węgier w jedynce opowiadał z przerażeniem w oczach, że obóz drugi (ang. Camp 2) znajduje się na wypłaszczeniu między dwoma ośnieżonym właśnie stokami. Powoduje to, że słońce odbijające się ze wszystkich stron niczym przez soczewkę jest w stanie wypalić wszelki zapał z człowieka. Nie za bardzo się przejmujemy tymi apokaliptycznymi wizjami i idziemy dalej przed siebie.

Wędrowanie po lodowcu zawsze dostarcza wrażeń. Jak tutaj obejść te wszystkie seraki i ukryte pod śniegiem szczeliny?

Pogoda i humor dopisują. Oby tak dalej aż do samego szczytu. (fot. Jakub Szczerba)

Po pokonaniu wszelkich przewyższeń między jedynką i dwójką faktycznie dochodzimy do wypłaszczenia. I tutaj przed naszymi oczami ukazuje się upragniony obóz. Trzeba jeszcze trochę przejść po płaskim i potem jeszcze ostatnie strome podejście i już jesteśmy na miejscu. Wszystko to dość wolno idzie, ale wyraźnie się rysujący cel w oddali pozawala jakoś zapomnieć o niewygodzie i zmęczeniu. I tak po około 5 godzinach marszu dochodzimy na nocleg.

Obóz znajduje się na małym wypłaszczeniu, na którym gęsto ućkane są różnokolorowe namioty. Jak dla mnie wygląda, że może nawet pomieścić i 100 osób. Większość namiotów agencyjnych jest pustych. Nie przez przypadek to miejsce jest potocznie nazywane patelnią, ponieważ słońce doskwiera tutaj niemiłosiernie. To właśnie cały obóz drugi w 1990 został zmieciony przez masywną lawinę wywołaną trzęsieniem ziemi zabierając ze sobą 43 istnień ludzkich. Jest to jeden z najbardziej tragicznych wypadków w górach wysokich odnotowanych na świecie.

Niewiele się zastanawiając szybko znajdujemy miejsce na biwak i już po kilku minutach nowa żółta kopuła stoi pomiędzy lasem innych namiotów kolorowo mieniących się w promieniach powoli chylącego się ku zachodowi słońca. Faktycznie dwója wygląda dość zjawiskowo, niczym jakaś stacja badawcza na marsie. Czuję się jak na patelni, słońce nie pozwala wypocząć nawet i w namiocie. Kuba jednak wyciąga mnie na świeże powietrze i przymierzamy się do przygotowania posiłku.
 - Co dzisiaj na obiad? – dopytuje Kuba – Mamy tutaj spaghetti karbonara, cziken korma curry lub wołowina z makaronem – opisuje przeglądając srebrne torebki żywności liofilizowanej.
 - Może kuchnia orientalna? – głośno wypowiadam myśli z zaciekawieniem w oczach – Z czym jest ten kurczak?
 - Kurczak z ryżem w sosie curry z migdałami i rodzynkami. Dobra, jemy!


Jedzenie samo się nie zrobi. Dzisiaj szef kuchni poleca kurczaka z ryżem w sosie curry z migdałami i rodzynkami.

Po zalaniu torebki gorącą wodą jedzenie zupełnie nie wygląda tak samo jak na zdjęciu lub w mojej wyobraźni po przeczytaniu składu. Zwykła papka o dość podejrzanym smaku. No cóż, nie przyszliśmy tutaj rozkoszować się kuchnią z dalekich krajów tylko zdobyć szczyt. To zapewne pierwszy i ostatni raz kiedy skuszę się na kurczaka w sosie curry. Kubie też chyba za bardzo nie smakuje, bo nawet nie kończy swojej porcji.

Trzeba przyznać, że jednym z objawów zbliżającej się choroby wysokościowej jest właśnie brak apetytu. I tak właśnie jest teraz w naszym wypadku. Nie dość, że nie mamy ochoty jeść, to jedzenie liofilizowane jest naprawdę ohydne. Mam teraz chęć na coś normalnego, może jakieś gotowane jajko z majonezem, słodki pomidor z solą lub zwyczajnie guma rozpuszczalna. Przychodzą mi do głowy smaki z dzieciństwa. Właśnie to się chce jeść na wysokości, jeżeli oczywiście w ogóle chce się jeść.

Po posiłku dekujemy się w namiocie i trawimy. Wystawiam jeszcze na tropik namiotu panel słoneczny do ładowania i padam pod ciężarem własnego ciała na materacu. Co tu więcej robić? Kuba włącza muzykę z telefonu i przy przyjemnym plumkaniu tak nam mijają godziny. To trochę taki aklimatyzacyjny błogostan. Czas i przestrzeń stają się pojęciem abstrakcyjnym, wszelkie troski i problemy tego świata zostają tam gdzieś w dole.

Tego samego dnia spotykamy jeszcze w obozie grupę Polaków wracających na dół po zdobyciu szczytu. Prowadzimy krótką rozmowę i wymieniamy się uprzejmościami. Jestem bardzo mile zaskoczony, kiedy po opowiedzeniu historii ze zgubionym odbiornikiem GPS chłopaki są skłonni pożyczyć nam do końca wyprawy swoją nawigację satelitarną.
 - Nam i tak się już nie przyda - oznajmia lekką niepewnością w głosie Michał, jeden ze zdobywców szczytu.
 - Wielkie dzięki – mówię sam nie wiedząc, jak się odwdzięczyć.
 - Jako zastaw damy Wam mój telefon – dodaje Kuba – i potem jakoś się spotkamy w Polsce.
Wymieniamy się numerami telefonów i adresami. Jeszcze raz przekonuję się o tym, że tutaj w górach wszyscy alpiniści tworzą taką małą społeczność, gdzie jeden drugiemu jest w stanie bezinteresownie pomóc.

Niespodziewanie niczym złodziej przychodzi noc. Co innego za dnia, a co innego w nocy. Tuż przed zaśnięciem oddech mi zwalnia i czuję, że tlenu jest lekko za mało w powietrzu. Na dodatek mam zatkany nos. Jak tu teraz tutaj oddychać? No cóż, jesteśmy już dość wysoko i z mniejszym lub większym bólem przez tę aklimatyzację trzeba jakość przejść. Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Zmęczenie jednak wzięło górę i zasypiam dość łatwo. Niestety na wysokości trudno jest mówić o kamiennym śnie. Co jakiś czas budzę się w nocy tracąc oddech. Przewracam się na drugi bok i staram się znowu na chwilę zasnąć.

Rano leniwie zrywam się ze snu z bólem głowy. Nie jest jakoś koszmarnie, ale działa to na mnie bardzo demotywująco. Nie chce mi się wychodzić ze śpiwora nie mówiąc już o wchodzeniu do trójki. Kuba w dalszym ciągu jest bardzo zdeterminowany i ewidentnie jak najszybciej chce się na tej górze już znaleźć. Jako kompromis decydujemy się przenieść biwak do podwyższonej dwójki (ang. High Camp 2), która mieści się około 200 metrów wyżej. Nie jest to za wiele włażenia, więc zbieramy się bardzo powoli ze wszystkimi bambetlami.

Kuba idzie jeszcze po wodę ze stopionego śniegu spływającą ze skał i jesteśmy gotowi ruszać dalej. Pomimo, że dzisiaj przed nami niewiele jest podejścia, to ze względu na brak aklimatyzacji idzie mi to bardzo wolno. Każdy krok stawiam bardzo powoli i sam nie wiem, skąd mam siły na następny. Może trzeba było więcej biegać lub jeździć rowerem? - myślę sobie i stawiam następny krok.

Kuba wchodzi trochę szybciej i tuż przed samym końcem stromego podejścia wygodnie mości się na odkrytym spod śniegu kamieniu. Musi tam jeszcze trochę na mnie poczekać. Po bliżej nieokreślonym czasie, wydaje mi się, że to podejście zajmuje całą wieczność, przydreptuję do Kuby i odtąd wchodzimy razem na wypłaszczenie, gdzie ma stanąć nasz namiot. Zerkam na świeżo pożyczoną nawigację, lekko wylany wyświetlacz ciekłokrystaliczny informuje, że jesteśmy na wysokości 5650m n.p.m.

Gdzieś pośrodku tego pustkowia na jasnej przestrzeni skąd prawie że widać krągłość ziemi stoi nasz żółciutki namiot.

Nikogo tutaj oprócz nas nie ma. Stoi kilka pustych namiotów agencyjnych. W przeciwieństwie do dwójki tutaj jesteśmy na zupełnie otwartej przestrzeni. Obawiamy się lekko, że może być tutaj bardzo wietrznie z samego rana, więc rozstawiamy namiot z wielką uwagą. Tym razem wszystkie sznurki są dobrze napięte, a kołnierz śnieżny dobrze przysypany grubą warstwą śniegu. Nawet mi się tutaj podoba.

Kuba sugeruje jeszcze, żeby w ramach wyjścia aklimatyzacyjnego podejść jeszcze trochę wyżej. Zgadzam się z nim, bo wiem, że aklimatyzacja jest kluczem do naszego sukcesu. Totalnie nie czuję się sobą, nawet bez plecaka jakikolwiek wysiłek jest dla mnie straszną męczarnią. Jest wręcz niewiarygodne, że mam takie problemy, żeby wejść na tę płaską górkę. Odliczam tylko małe chorągiewki, które znaczą szlak.
 - Podejdziemy do tamtej czerwonej chorągiewki i wracamy na dół – mówi Kuba widząc, jak bardzo źle mi to podejście idzie.
 - Ok – więcej nie jestem w stanie powiedzieć i zapieram się w sobie przed ostatnim wysiłkiem.

Czasami te czerwone chorągiewki są jedynym punktem odniesienia, kiedy tak idziemy w gęstej białej chmurze po białym pustkowiu.

Stojąc już przy tej drobnej chorągiewce, od której zależało moje być albo nie być, sprawdzam zasięg telefonii komórkowej. Niewiarygodne, wszystkie kreski a Internet hula szybciej niż wiatr tutaj na wysokościach. Wychłodzonymi dłońmi wysyłam maila do Patrycji i esemesa do rodziców Kuby. “Mamy się dobrze i pogoda dopisuje” – wystukuję na klawiaturze. Myślę sobie, to czy mamy się dobrze jest pojęciem bardzo względnym.

Po powrocie do namiotu padam ze zmęczenia. Nie mam najmniej ochoty na jakiekolwiek jedzenie. Jedyne co mi teraz przechodzi przez gardło to gorąca herbata ze smakową pastylką musującą oraz guma rozpuszczalna. Nie za bardzo mam siły myśleć, co będzie jutro. Czuję jednak, że trzeba będzie zejść na dół i trochę odpocząć, bo w takim stanie to nie ma mowy o zdobyciu szczytu. Jak tutaj jednak wytłumaczyć to Kubie? Nie widać po nim tak bardzo zmęczenia, włącza kawałek Prodigy tym razem z mojego telefonu.
 - Push the tempo, push the tempo – wtóruje wokaliście z agrafką w nosie.
Coś mi się wydaje, że będzie go dość trudno przekonać do zejścia na dół i rozciągnięcia tej wyprawy w czasie.

Następnego ranka budzę się potwornym bólem głowy. Sam nie wiem, czy już wstałem, czy nie. Tak mi wszystko pulsuje pod czaszką, że łapię się obiema rękami za głowę i przyciskam ją do materaca. Ból jest taki przenikliwy, że nie jestem w stanie skupić myśli na niczym. Kuba mówi, że mam spuchniętą twarz i że on sam też nie najlepiej się czuje. Kuba znowu załącza kawałek Prodigy na przebudzenie. Wszelkie dźwięki dochodzące z zewnątrz jeszcze bardziej potęgują dyskomfort. Czuję się jakby ktoś pod czaszką nakłuwał mnie szpilkami ze wszystkich stron.  Staram się argumentować, że nie dam rady i proponuję zejście. Odnoszę wrażenie, że Kuba jest lekko rozczarowany, ale nic tu po nas w takim stanie. Pada decyzja o powrocie do obozu pierwszego, żeby wypocząć i lepiej się zaaklimatyzować.

Ecce koco...

Zostawiamy całe obozowisko, zabieramy tylko najpotrzebniejsze rzeczy i zbieramy się powoli na dół. Wykonując niezdarnie ruchy w namiocie mam wrażenie, że wszystko dzieje się w zwolnionym trybie (ang. slow motion :-). Obraz powoli się zmienia przed moimi oczami, ręce bardzo powoli chwytają polar i starają się założyć go na moje plecy. Trochę jakbym był obserwatorem tego, co się wokół dzieje aniżeli czynnym uczestnikiem. Wszelkie typowe czynności dnia codziennego, jak złożenie śpiwora, założenie spodni, itp. sprawiają mi wielki problem. Nie dość, że z koordynacją ruchową jest kiepsko, to jakoś czuję się przytłumiony w myśleniu.
 - Kuba? – zapytuję lekko mamrocząc – Mam problemy z podejmowaniem decyzji.
 - Jak to? – Kuba dopytuje stojąc już w pełnym rynsztunku na zewnątrz.
 - Nie wiem, co teraz zrobić – mamroczę pod nosem – nie mogę zdecydować w co się ubrać lub co robić.

Naprawdę muszę zejść na dół i odpocząć, bo w takim stanie nie wiem, co może być ze mną, kiedy zostanę przez chwilę dłużej na tej wysokości. Ruszamy na dół. Zejście idzie bardzo szybko i jest chyba najprzyjemniejszą rzeczą jaka mogła mnie teraz spotkać. Nawet się nie obejrzałem, gdy żółciutkie namioty z obozu pierwszego pojawiają się przed moimi oczami. Z kroku na krok jestem coraz bliżej i sam nie wiem, czy to przez wizję szybkiego dojścia do jedynki czy przez coraz niższą wysokość, ale czuję się lepiej i jestem w stanie pozbierać myśli do kupy.

Chyba trochę dłużej tutaj zabawimy, niż nam się na początku wydawało.

Spis treści:
  1. Wór transportowy na plecy i w drogę (czytaj)
  2. Cebulowa dieta (czytaj)
  3. Pierwsze próby aklimatyzacji (czytaj)
  4. I w górę, i w dół, i w górę…
  5. Załamanie pogody (czytaj)
  6. Wyniszczająca wysokość (czytaj)
  7. Najdłuższy dzień w życiu (czytaj)
  8. Powrót do cywilizacji (czytaj)

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz