Kartka z Podróży - bo świat jest piękny.

3 marca 2014

Yolyn Am - Gobi 4x4

Ostatniego dnia dystans do pokonania niewielki, ale w ciężkim terenie. Pięć godzin jazdy po wyboistym bezdrożu i będziemy na miejscu. Z niepokojem wsłuchujemy się w każdy szczęk pod kołami, każde skrzypnięcie podwozia. Wzywam świętego Krzysztofa i inne buddyjskie bóstwa, aby miały nasz pojazd w swojej opiece. I mają... bo jeszcze tego samego dnia docieramy na kolejny nocleg.

Jedwabne rzemyki przydymionych spojrzeń UAZa - z pozdrowieniami dla H. Badera.



Z pasterzami

Tego wieczoru rozległe krajobrazy pustych przestrzeni znikają za nami w tumanach kurzu i z lekką niepewnością wjeżdżamy w teren górzysty. Dżip pnie się wolno pod górę, to znów zjeżdża stromo w dół. Pokonanie dystansu 150 kilometrów zajmuje nam około pięciu godzin. Trasę pokonujemy w trudnym terenie, który jest nie lada wyzwaniem zarówno dla zmęczonego po całonocnych zmaganiach w warsztacie samochodowym kierowcy jak i dla samego samochodu ze świeżo naprawionym i niewyrobionym jeszcze zawieszeniem.

Leniwie zmieniający się pustynny krajobraz na całej trasie nie szokuje już więcej, lecz usypia swoją monotonnością. Jednostajny warkot silnika jest tylko co jakiś czas zakłócany większym kamieniem na drodze lub bardziej stromym podjazdem, kiedy to kierowca bardzo niechętnie musi zredukować bieg. Skrzynia biegów po raz kolejny przeraźliwie rzęzi i znów jesteśmy na prostej. Na trasie co jakiś czas mijamy znajdujące się w oddali samotnie położone gospodarstwa. Co ci ludzie tutaj robią? - nasuwa się pełne podziwu i zdumienia pytanie. Jeszcze ostatni pagórek i dojeżdżamy do celu.

To i owo (mong. ово) na pustyni...
Jurta - mong. ger [гэр]


Gospodarstwo, w którym śpimy składa się z kilku jurt gościnnych ustawionych w niewielkim dystansie od domów gospodarzy. Małżeństwo hoduje tu konie i kozy.Widać, że hodowla zwierząt jest ich głównym źródłem dochodów, a jurty udostępniają turystom tak przy okazji. Jest tu cicho i spokojnie, zupełnie inaczej niż pod Śpiewającymi Wydmami. Krajobraz stanowią tylko łyse pagórki porośnięte z rzadka kępkami trawy. Na horyzoncie majaczy osnuta chmurami poszarpana grań silnie zwietrzałych gór.

Świat pustyni należy do pasterzy, a ich życie zależy od zwierząt, które hodują. Konie i wielbłądy hoduje się na mleko, z którego później wytwarza się ajrag (mong. айраг), rzadziej nazywany kumisem. Ajrag to sfermentowane mleko, które zawiera nie więcej niż 3% alkoholu. Z destylacji ajragu powstaje mongolska wódka arkhi (mong. нэрмэл архи/монгол архи). Trzeba zaznaczyć, że konie hodowane są tylko w miejscach wilgotniejszych, gęsto porośniętych trawą, przypominających stepy. Mleko pozyskuje się także z kóz, jednak te hodowane są także ze względu na mięso, podobnie jak owce. Zwierzęta te dostarczają też wełny, w tym jakże cenny kaszmir. Ponadto spotkać jeszcze można krowy i sarlaki (rodzaj jaka), które także wymagają środowisk bardziej trawiastych niż półpustynnych. Najlepszy ser i ajrag według lokalnych pasterzy jest wytwarzany z mleka wielbłądziego.

Klacze prowadzone do porannego udoju
Przepęd stada

W jurcie

Nasza jurta umeblowana jest w dawnym stylu. Kolorowe małe łóżka z ręcznie wymalowanymi zdobniczymi motywami kwiatowymi oraz twardymi materacami szczególnie przykuwają naszą uwagę. Tym razem nam się poszczęściło, ponieważ owczy filc, który szczelnie izoluje od zewnątrz, wprowadza przyjemny i lekko neutralny zapach. Wewnątrz intensywnie też pachnie ziołami. To bylica (mong. шарилж), zioło powszechnie spotykane na pustyni, które dla niektórych jest silnie uczulające i niezdrowe dla układu oddechowego człowieka. Nam jednak bardzo dobrze się śpi na łóżku, pod którym wysuszony szarilj rozłożony jest równo na podłodze. Spod sufitu zwisa jakiś buddyjski symbol, mała jedwabna poduszeczka wyhaftowana w skomplikowane wzory. Tuż obok dynda żarówka z falownikiem w plastykowej oprawce (najpewniej made in China), podłączona do samochodowego akumulatora. Prąd w takich miejscach dostarczają małe ogniwa słoneczne ustawione obok domostw. Skromna kolacja składa się z kleistego ryżu, wymieszanego z ziemniakami, z dodatkiem suszonego mięsa kozy i drobnych akcentów warzywnych (mong. Budaatai Khuurga, Будаатай Хуурга). Suszone mięso kozy nawet w śladowych ilościach nadaje jedzeniu bardzo intensywny aromat. Takich smakołyków możemy tylko spróbować na pustyni, gdzie prawie przed każdą jurtą suszy się ponawlekane na długi sznur mięso z kozy (mong. Borts, Борц). Taki posiłek w zupełności wystarczy, aby nasycić głód, który na pustyni zbytnio nie dokucza.

Z kierowcą

Zapraszamy pana Dambee do naszej jurty. W jego jasnych, piwnych oczach widać zmęczenie z powodu długiej jazdy i całonocnego naprawiania auta. Zasypia na wznak owinięty swoim niebieskim delem (mong. дээл) i cicho pochrapuje. Cieszymy się, że trafiliśmy na tak znakomitego kierowcę, przewodnika i przede wszystkim dobrego człowieka. Mało rozmawiamy, ale w każdym jego geście  wyczuwa się spokój, opanowanie i wrodzoną życzliwość. W wiekowym samochodzie pana Dambee wszystko też ma swoje miejsce. Aparat fotograficzny starannie chowa do blaszanego pudełka po herbacie i szczelnie owija gumkami. Mapy składa do żółtej saszetki w koreańskie napisy. Wozi też wielki niebieski baniak z wodą i radziecką kuchenkę gazową, na której czasem podgrzewa wodę i parzy herbatę w wielkim aluminiowym garnku. Potem tę herbatę rozlewa do kubków za pomocą posklejanej taśmą łychy.

W dolinie

Rano budzi mnie cicha krzątanina w jurcie. Pan Dambee już dawno nie śpi. Gotuje wodę. W gospodarstwie panuje ożywienie. To pora dojenia. Klacze spędza się na ten czas do gospodarstwa, a kozy związuje razem, jedna obok drugiej. Kobieta w fartuchu przyklęka przy zwierzęciu i sprawnymi ruchami napełnia drewniany cebrzyk pienistą cieczą. Kilka kropel mleka należy się bogom. Kobieta macza dłoń i rozchlapuje mleko na cztery strony świata szepcząc przy tym tajemnicze formuły.

Poranne dojenie
Kozy związane sznurem dla wydajniejszego udoju



Na śniadanie wypijam wielki kubek koziego mleka, które jest jeszcze cieplutkie, lekko spienione i pokryte kozią sierścią. Skrupulatnie omijam każdy włos, bo nie to jest głównym przysmakiem. Kozie mleko od mongolskiej kozy jest znacznie lepsze niż te, które można dostać w sklepach. Jest wyjątkowo chude i słodkie. Bardzo mleczne. Idealne. Do tego suszony wędzony ser w warkoczach, całkiem podobny do tego, które sprzedają nasi Górale. Po takim śniadaniu jesteśmy gotowi odbyć naszą ostatnią podróż po pustyni Gobi. Pan Dambee mówi, że po nieprzefiltrowanym kozim mleku można nabawić się wzdęcia, mnie jednak nic nie dolega.

Kilka kropel mleka dla bogów
Z mleka klaczy wytwarza się ajrag (kumis)


Do Yolyn Am (mong. Ёлын Ам) dojeżdżamy prawie jako pierwsi. Kasa z biletami wstępu do parku jest jeszcze zamknięta. Na miejscu stoją już konie, które powiozą leniwych turystów pod same zwężenie wąwozu. Yolyn Am (w wolnym tłumaczeniu Dolina Sępów) to dolina ze strumieniem, który wydrążył malowniczy wąwóz. Skały pochylają się nad nami, kiedy dochodzimy do najwęższego miejsca. Trzeba pokonać próg strumienia by znaleźć się w miejscu, gdzie góry ponownie rozstępują się tworząc szeroką dolinę. Tu nie chodzi już żaden turysta. Ciszę zakłóca świst wydawany przez ochtony, małe ssaki z rodziny szczekuszkowatych, które zamieszkują wydrążone w ziemi norki. Ochtony przebiegają nam drogę kilkakrotnie, czasami taszcząc w pyszczku źdźbła trawy i drobne gałązki.

Dolina Sępów o poranku cała dla nas

Dolina Sępów - Yolyn Am

Cierpliwa szczekuszka wygrzewa się na owo


Przysiadamy na kamieniu, żeby przez dłuższą chwilę porozkoszować się tym miejscem, błogostanem spotęgowanym wszechogarniającą ciszą. W pewnej chwili spokój zakłóca drążący powietrze piskliwy krzyk zarzynanego świniaka połączony z rzężeniem rozrywanej przy porodzie krowy - to Łukasz z zaskoczenia poparzony przez jakąś lokalną odmianę pokrzywy. Ciarki i odrętwienie w nogach nie przechodzą jeszcze przez następne kilkadziesiąt minut.

Kiedy wracamy do auta, mijają nas rzesze turystów, pieszo i konno. Cieszymy się, że udało nam się poznać to miejsce zanim wypełniło się ono ludźmi. Po drodze mijamy stadko płochliwych sarlaków, które na chwilę zeszły z wyższych partii gór w poszukiwaniu wody i soczystej trawy. Jest to rodzaj bydła, przypominający jaki.

Sarlaki wypasają się u wrót Yolyn Am


Za horyzontem

Droga do Dalanzadgad jest szeroka i rozjeżdżona, więc miasto szybko ukazuje się nam w mirażu na horyzoncie. Pod miastem trwają akurat zawody zapaśnicze, organizowane przez wojsko. Tradycyjnie święto narodowe Nadam (mong. Наадам / ᠨᠠᠭᠠᠳᠤᠮ) odbywa się w połowie lipca i obejmuje główne dyscypliny sportu, w których Mongołowie są mistrzami. Należą do nich mongolskie zapasy, jeździectwo (wyścigi konne) i łucznictwo. Mongolscy zapaśnicy noszą kostiumy mogące wydawać się zabawne dla ludzi z innego kręgu kulturowego (tj. przesączonych ignorancją Europejczyków). Strój zapaśnika składa się z obudowanych majtek (shuudag), za które zawodnicy mogą się nawzajem złapać, krótkiego bolerka (jodag) związanego sznurkiem po środku klatki piersiowej oraz ciasnych butów (gutal). Na głowie mają dopasowane czapki z czubem (malgai).

Mongolscy zapaśnicy


Jest jeszcze wcześnie kiedy wjeżdżamy na asfalt prowadzący do miasta. Pan Dambee oferuje gościnę. Po drodze robi zakupy, worek ryżu i solidny kawał mięsa lądują na tylnym siedzeniu. W jurcie dostajemy miseczki z herbatą podaną na mongolski sposób, czyli z mlekiem i solą. Mamy czas aby rozejrzeć się dookoła. Wnętrze jurty ozdabiają kolorowe makatki. Telewizor, szafa i regał ze zdjęciami, niski stół i lodówka składają się na umeblowanie tego skromnego pomieszczenia. Na ścianie wisi duża fotografia znajomo wyglądającego pojazdu z panem Dambee, na tle Yolyn Am. Jest też duża ramka ukazująca najważniejsze momenty życia najbliższej mu rodziny. U sufitu pan Dambee zawiesił resztki mięsa, którego nie zużył do przygotowania obiadu. Pan Dambee nakłada porcje od serca, ale sam zadowala się jedynie małą miseczką tej prostej, choć pożywnej strawy - ryżu z mięsem i warzywami.

Łukasz nad solidną porcją budaatai khuurga [mong. Будаатай Хуурга]

Pan Dambee przygotowuje budaatai khuurga

Siada cicho w kącie jurty i wsłuchuje się w naszą rozmowę w wnuczką o imieniu Pika (tak, tak samo jak to małe zwierzątko żyjące na pustyni). Pika ma siedemnaście lat i wielkie ambicje. Doskonale mówi po angielsku, podobnie jak jej mama. W dwudziestotysięcznym mieście znajdują się cztery szkoły. Trzech wolontariuszy z USA i Europy uczy tutaj angielskiego. Pika chce zostać inżynierem i studiować w Europie. Myśli o Belgii. Wymieniamy się adresami mailowymi. Pika podaje nam kartkę z numerem telefonu do Dambee i jego brata, który także przewozi turystów. Obiecujemy przekazać dane kontaktowe komukolwiek, kto będzie zainteresowany.

W autobusie

Pan Dambee podwozi nas na dworzec, gdzie żegnamy się uściskiem dłoni. Tego dnia do Ułan Bator odjeżdżają dwa wypełnione pasażerami autobusy. Dlaczego nam trafia się ten gorszy? Już na starcie coś jest nie tak. Na wielkiej pace, gdzie znajduje się silnik usadawiają się dwaj mężczyźni, z czego jeden wyraźnie pod wpływem alkoholu. Szybko zasypia pod kołdrą, w głębokim poważaniu mając wszelkie trudy podróży. Tuż obok siada bezzębny drągal, który pokrzykuje na opieszałych pasażerów. W końcu zjawia się sam kierowca. Siedzimy tuż za kierowcą, plecami do kierunku jazdy, mając przed sobą wszystkich pasażerów. W autobusie oprócz nas nie ma żadnych turystów. Ale to tylko 12 godzin, myślę. Jakoś przetrwamy te wyboje i brak wygodnych siedzeń.

Takiej infrastruktury nie powstydziłaby się GDDKiA


Autobus rusza. Na przeciwko nas troje nastolatków groteskowo wystylizowanych na południowo-koreańskie gwiazdy pop łoi w karty. Utapirowana dziewczyna z mocnym makijażem podszczypuje swoich towarzyszy podróży. Starsza pani obok wierci się, bo pod jej nogami stoi wielki, napełniony kanister. Kilka siedzeń dalej rodzice piastują swoje pociechy, które nadzwyczaj cierpliwie znoszą ciężką i niewygodną podróż. Spośród wszystkich pasażerów naszą uwagę przykuwa gadatliwy pan, który stale popija przezroczystą ciecz z plastykowej butelki. Mówi coś do nas i wymachuje butelką, najpewniej zachęcając nas byśmy dołączyli do autobusowej libacji. Grzecznie dziękujemy, ale jegomość staje się coraz bardziej upierdliwy. Jego zaczepki stają się nieprzyjemne, dodatkowo cały autobus co jakiś czas wybucha gromkim śmiechem. Nie znam mongolskiego, ale potrafię wyczuć, kiedy ktoś mówi o mnie źle. Domyślam się, że wyzywa nas od baranów, kóz i przyrównuje do wielbłądzich odchodów. Cokolwiek mówi, dostarcza to ogromnej radości pozostałym pasażerom autobusu.

Żeby było mało nasz kierowca gubi drogę, wielokrotnie zawraca i krąży wokół nowej asfaltowej trasy jeszcze w budowie, która rzekomo w roku 2013 połączy Ułan Bator z Dalanzadgad. Nie przejeżdża stu metrów, kiedy silnik milknie i nie odpowiada na wezwania rozrusznika. Jak naprawia się silnik? Najpierw trzeba zakurzyć fajkę i odlać się za pryzmą piachu. Potem odkryć klapę silnika i poświecić latarką. W końcu należy włożyć kluczyć do stacyjki i kręcić, dopóki nie zaskoczy. W ten sposób po półgodzinnym postoju po środku niczego i okopceni spalinami z odkrytego silnika ruszamy dalej.

Księżyc to jedyny punt odniesienia na tym pustkowiu - chyba nie tylko dla pasażerów ale też kierowcy


Wracamy do środka mając nadzieję, że pijaczek zapomniał o nas i pójdzie spać. Niestety nie. Tym razem robi się groźnie, bo facet wykonuje gesty świadczące o jego złych zamiarach. Na migi pokazuje, że poucina nam głowy i wyrzuci za drzwi. Dodatkowo znikąd pomocy. Co prawda pasażerowie już nie przyklaskują temu wszystkiemu salwami śmiechu, bo robi się już naprawdę nieprzyjemnie. Rozjątrzony Mongoł wymownym gestem pokazuje, że utnie głowę Łukaszowi i wyrzuci za okno, a jego kobietę weźmie sobie jako nałożnicę. Na wszelki wypadek sprawdzamy, czy mamy nóż w pogotowiu i dumamy jak zadzwonić na policję gdzieś na środku pustyni.

W końcu młody chłopak podchodzi do mnie i pyta kim jesteśmy. Nie ufamy już nikomu, bo przecież nikt nie życzy nam tu dobrze.
 - Mongolian people friendly - zapewnia mnie klepiąc się w klatkę piersiową
 - O co tu chodzi? - pytam - Czego on od nas chce? Czy to tak fajnie śmiać się z nas, podczas gdy nic nie rozumiemy?
Chłopak niewiele rozumie. Po angielsku zna zaledwie kilka zwrotów.
 - On jest pijany. Ja bardzo przepraszam. - mówi i siada na miejsce.
Wykorzystując sytuację wykonuję gest rozmowy telefonicznej i mówię, że w Ułan Bator wezwę policję. Słowo "police" staje się słowem "klucz". Uruchamia czujność szczerbatego drągala, tego obok kierowcy, który zdecydowanym tonem udziela nagany upierdliwemu pijaczkowi. Po polsku mogło brzmieć to mniej więcej tak:
 - Ty nicponiu! Albo się uciszysz, albo za chwilę wyrzucę cię za drzwi w samym środku tego pustkowia. Mielisz tym zapitym ozorem i straszysz tych niewinnych turystów, a przecież oni przyjeżdżają, aby wydawać tutaj swoje dolary. Wstydź się, nicponiu!

Pijaczkowi wyraźnie robi się wstyd. "Ajm sori, ajm sori" - krzyczy i wyciąga rękę. Nóż sam się otwiera w kieszeni pomimo, iż podajemy sobie ręce na znak pojednania. Gestem pokazuję mu, aby poszedł spać. Skinieniem głowy dziękuję chłopakowi w czapce, który sprowokował interwencję drągala. Z ulgą wypuszczamy powietrze i gdzie możemy, tam układamy głowy do snu. Nasza podróż trwa jeszcze jakieś osiem godzin, które zdają się być nieskończonością. Chociaż po tym incydencie i przez potworne warunki na drodze trudno porównać nasze trwanie w letargu do snu. W międzyczasie jeszcze zdążymy zmienić koło w tym rozklekotanym autobusie marki PAZ (rus. ПАЗ - Па́вловский авто́бусный заво́д) wyprodukowanym w Rosji radzieckiej. Tak jak wiele innych poprzednich podróży ta też kiedyś wreszcie dobiega końca.

Także z tej serii:
 - Dzień 1: Płonące Klify - Gobi 4x4
 - Dzień 2: Śpiewające Wydmy - Gobi 4x4
 - Dzień 3: Yolyn Am - Gobi 4x4

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz