Ten kto mnie zna, wie że konie uwielbiam. Pisałam już o tym, jak zaczęła się moja miłość do tych szlachetnych zwierząt. Pisałam też, że jeżdżę konno od niedawna bo zaledwie od trzech lat. Moja końska przygoda na dobre zaczęła się właśnie na obozie jeździeckim w Łynie organizowany przez Stowarzyszenie Jeździeckie "Szarża". To tam nauczyłam się jak o konia dbać, jak go siodłać, kiełznać, czyścić. Ale Łyna to nie tylko jazda konna. To przede wszystkim ludzie, których łączy ta sama pasja. To także warmińsko-mazurska sceneria, lasy, jeziora, miód pitny i ogniska do rana. To niezapomniane tereny, to uśmiech, kiedy w galopie mkniesz przez łąkę, albo uchylasz się przed gałęziami w lesie.
Top Menu
24 sierpnia 2011
Surfowanie po kanapach i... kuchni
Do couch surfingu miałam podejście bardzo sceptyczne. No bo jak to tak... zapraszać obcych ludzi pod swój dach, albo nocować u nich? A co jeśli trafię na zboczeńca i mordercę? Takie były moje obawy zanim poznałam osobę, która dzięki couch surfingowi poznała mnóstwo ludzi z całego świata i nigdy nie zetknęła się z mordercą czy gwałcicielem. Idea, która przyświeca tej formie znajdowania noclegów bardzo mi odpowiada ponieważ w ten sposób najlepiej można poznać kulturę i obyczaje mieszkańców odwiedzanego kraju. Wczasy all inclusive już dawno przestały mnie bawić - jakiś pierwiastek geografa, który we mnie pozostał, kusił aby spróbować czegoś nowego, czegoś o czym później pomyślę "to była przygoda".
Z góry założyłyśmy z Moniką (towarzyszką mojej podróży do Włoch), że noclegów szukamy tylko na couch surfigu. Ostatecznie na wszelki wypadek spisałyśmy adresy hosteli, ale nie dopuszczałyśmy do świadomości, że wylądujemy w hotelu. W razie czego miałyśmy śpiwory, w końcu noce we Włoszech nie mogą być chłodne...
Dopiero potem uświadomiłyśmy sobie, że sierpień to dla Włochów okres wakacji, w związku z tym znalezienie noclegu w tym czasie graniczyło z cudem. Na szczęście z Pizy otrzymałyśmy trzy pozytywne odpowiedzi. Ostatecznie, po wnikliwej analizie profili wybieramy Filippo.
Nie wiem czy moja opinia o Włochach i Toskanii byłaby tak pozytywna, gdyby nie nasz gospodarz. Ale wszystko po kolei. Zaczęło się niewinnie, kiedy to Filippo, urzędnik państwowy w kwiecie wieku odebrał nas z lotniska, po czym okrążył całe miasto w poszukiwaniu pizzy z pieca na drewno. To tylko przedsmak jego gestów gościnności oraz sygnał, że wyjazd do Toskanii upłynie pod znakiem poznawania kuchni włoskiej.
Następnego dnia byłyśmy z Moniką już bardzo zmęczone wędrówkami po Florencji. Całe szczęście Filippo obiecał odebrać nas z dworca. Nieco zaskoczone, że pozornie niepozorny renault zamienia się w kabriolet, wsiadłyśmy do auta i chichocząc ukradkiem jak nastolatki, chłonęłyśmy zapachy i dźwięki miasta, które nie milkło nawet po zmroku. Przeciwnie, tętniło życiem mimo sezonu letniego.
W domu czeka nas niespodzianka - Filippo proponuje kolację własnego autorstwa - spaghetti al pomodoro oraz wołowe "tagliata" - smażoną i pokrajaną w plastry ligawę, zwaną później przez Monikę po prostu "krową". Nie jest to, jak się potem okazuje, taka sobie zwyczajna krowa. Mięso pochodzi z Argentyny i nie tak łatwo je dostać. Filippo smaży je bez żadnych przypraw, jedynie pod koniec dodaje sól i polewa oliwą. Kroi w plastry i podaje. Prostota tej potrawy to jej największa zaleta, gdyż brak przypraw wydobywa prawdziwy, lekko krwisty smak mięsa.
Ja najmilej wspominam jednak wieczór, kiedy Filippo zaprowadził mnie to maleńkiej restauracji/sklepu z lokalnymi przysmakami. Było to późnym wieczorem i lokal już zamknięto. Po krótkiej dyskusji z właścicielem Filippo z rozbrajającą prostotą oznajmił, że tu we Włoszech nie ma "otwarte" czy "zamkniętę" - wszystko podlega negocjacji. W maleńkim ogrodzie na zapleczu, przy donicy z ziołami doznałam kulinarnej ekstazy racząc się lokalnymi serami, salami i niepasteryzowanym piwem. Na deser rozpływające się panforte (rodzaj ciasta) oraz aromatyczne espresso. W między czasie właściciel restauracji wdaje się w pogawędkę z moimi towarzyszami. Okazuje się, że w przeszłości pracował w Polsce. "Wy Polacy pijecie niedobrą kawę, w dużych szklankach i z fusami" - słyszę... potem spoglądam na moją mikroskopijną filiżankę. To fakt, jeszcze całkiem niedawno na stacji benzynowej podano mi kawę "parzuchę" w szklance bez uszka na szklanym spodku. PRL.
Jak to powiedziała Monika nad talerzem strigoli con ricotta "mogłam umrzeć jedząc krowę, ale teraz mogę umrzeć jeszcze raz". I to trafnie określało intensywność kulinarnych doznań, jakie zawdzięczamy naszemu gospodarzowi. Podsumowując - miałyśmy szczęście, że trafiłyśmy na tak znakomitego hosta, bo to nic, że odbierał nas z dworca swoim kabrioletem, gdy zmęczone ledwie powłóczyłyśmy nogami; to drobiazg, że ugotował nam prawdziwe włoskie smakołyki, zaprosił na najlepszą pod słońcem pizzę z pieca, poił limonchello (coś jakby cytrynówka), tańczył salsę i pokazał miasto. Najważniejsze, że podzielał nasz styl poznawania świata i chociaż sam z couch surfingu raczej nie korzysta (jako gość), to chętnie udziela gościny, po to aby dowiedzieć się więcej o ludziach i ich kulturach.
Chociaż nasza podróż do Toskanii nie sprowadzała się wyłącznie do tzw "gastroturystyki" (co można wnioskować po lekturze tego wpisu) to muszę przyznać, że kuchnia była tym elementem kultury włoskiej, który najbardziej utrwalił mi się po wyjeździe. Nasuwa mi się taki wniosek, że podróżowanie to nie tylko "zaliczanie" atrakcji z przewodnika i kupowanie pamiątek. To smak makaronu i lodów na Placu Garibaldiego, to chropowatość muru w San Gimigiano, to cykanie świerszczy wieczorową porą. To przede wszystkim poznawanie ludzi i ich kultury, to zdobywanie ich zaufania, i wreszcie dzielenie się częścią siebie oraz radość z tego, że świat jest na tyle różnorodny, że jego odkrywanie nigdy się nie znudzi.
Z góry założyłyśmy z Moniką (towarzyszką mojej podróży do Włoch), że noclegów szukamy tylko na couch surfigu. Ostatecznie na wszelki wypadek spisałyśmy adresy hosteli, ale nie dopuszczałyśmy do świadomości, że wylądujemy w hotelu. W razie czego miałyśmy śpiwory, w końcu noce we Włoszech nie mogą być chłodne...
Dopiero potem uświadomiłyśmy sobie, że sierpień to dla Włochów okres wakacji, w związku z tym znalezienie noclegu w tym czasie graniczyło z cudem. Na szczęście z Pizy otrzymałyśmy trzy pozytywne odpowiedzi. Ostatecznie, po wnikliwej analizie profili wybieramy Filippo.
Nie wiem czy moja opinia o Włochach i Toskanii byłaby tak pozytywna, gdyby nie nasz gospodarz. Ale wszystko po kolei. Zaczęło się niewinnie, kiedy to Filippo, urzędnik państwowy w kwiecie wieku odebrał nas z lotniska, po czym okrążył całe miasto w poszukiwaniu pizzy z pieca na drewno. To tylko przedsmak jego gestów gościnności oraz sygnał, że wyjazd do Toskanii upłynie pod znakiem poznawania kuchni włoskiej.
Następnego dnia byłyśmy z Moniką już bardzo zmęczone wędrówkami po Florencji. Całe szczęście Filippo obiecał odebrać nas z dworca. Nieco zaskoczone, że pozornie niepozorny renault zamienia się w kabriolet, wsiadłyśmy do auta i chichocząc ukradkiem jak nastolatki, chłonęłyśmy zapachy i dźwięki miasta, które nie milkło nawet po zmroku. Przeciwnie, tętniło życiem mimo sezonu letniego.
W domu czeka nas niespodzianka - Filippo proponuje kolację własnego autorstwa - spaghetti al pomodoro oraz wołowe "tagliata" - smażoną i pokrajaną w plastry ligawę, zwaną później przez Monikę po prostu "krową". Nie jest to, jak się potem okazuje, taka sobie zwyczajna krowa. Mięso pochodzi z Argentyny i nie tak łatwo je dostać. Filippo smaży je bez żadnych przypraw, jedynie pod koniec dodaje sól i polewa oliwą. Kroi w plastry i podaje. Prostota tej potrawy to jej największa zaleta, gdyż brak przypraw wydobywa prawdziwy, lekko krwisty smak mięsa.
Tagliata |
i nastrój był... |
Ja najmilej wspominam jednak wieczór, kiedy Filippo zaprowadził mnie to maleńkiej restauracji/sklepu z lokalnymi przysmakami. Było to późnym wieczorem i lokal już zamknięto. Po krótkiej dyskusji z właścicielem Filippo z rozbrajającą prostotą oznajmił, że tu we Włoszech nie ma "otwarte" czy "zamkniętę" - wszystko podlega negocjacji. W maleńkim ogrodzie na zapleczu, przy donicy z ziołami doznałam kulinarnej ekstazy racząc się lokalnymi serami, salami i niepasteryzowanym piwem. Na deser rozpływające się panforte (rodzaj ciasta) oraz aromatyczne espresso. W między czasie właściciel restauracji wdaje się w pogawędkę z moimi towarzyszami. Okazuje się, że w przeszłości pracował w Polsce. "Wy Polacy pijecie niedobrą kawę, w dużych szklankach i z fusami" - słyszę... potem spoglądam na moją mikroskopijną filiżankę. To fakt, jeszcze całkiem niedawno na stacji benzynowej podano mi kawę "parzuchę" w szklance bez uszka na szklanym spodku. PRL.
Jak to powiedziała Monika nad talerzem strigoli con ricotta "mogłam umrzeć jedząc krowę, ale teraz mogę umrzeć jeszcze raz". I to trafnie określało intensywność kulinarnych doznań, jakie zawdzięczamy naszemu gospodarzowi. Podsumowując - miałyśmy szczęście, że trafiłyśmy na tak znakomitego hosta, bo to nic, że odbierał nas z dworca swoim kabrioletem, gdy zmęczone ledwie powłóczyłyśmy nogami; to drobiazg, że ugotował nam prawdziwe włoskie smakołyki, zaprosił na najlepszą pod słońcem pizzę z pieca, poił limonchello (coś jakby cytrynówka), tańczył salsę i pokazał miasto. Najważniejsze, że podzielał nasz styl poznawania świata i chociaż sam z couch surfingu raczej nie korzysta (jako gość), to chętnie udziela gościny, po to aby dowiedzieć się więcej o ludziach i ich kulturach.
Chociaż nasza podróż do Toskanii nie sprowadzała się wyłącznie do tzw "gastroturystyki" (co można wnioskować po lekturze tego wpisu) to muszę przyznać, że kuchnia była tym elementem kultury włoskiej, który najbardziej utrwalił mi się po wyjeździe. Nasuwa mi się taki wniosek, że podróżowanie to nie tylko "zaliczanie" atrakcji z przewodnika i kupowanie pamiątek. To smak makaronu i lodów na Placu Garibaldiego, to chropowatość muru w San Gimigiano, to cykanie świerszczy wieczorową porą. To przede wszystkim poznawanie ludzi i ich kultury, to zdobywanie ich zaufania, i wreszcie dzielenie się częścią siebie oraz radość z tego, że świat jest na tyle różnorodny, że jego odkrywanie nigdy się nie znudzi.
Dosłownie surfująca po kanapie Monika pije espresso |
21 sierpnia 2011
Pod słońcem Toskanii
Wyjazdy spontaniczne to zawsze strzał w dziesiątkę. Im mniej mamy oczekiwań i wyobrażeń o danym miejscu, tym większy jest element pozytywnego zaskoczenia i mniejsze rozczarowanie. Ja wiedziałam, że Toskania to przede wszystkim krajobrazy utkane z zielonych pagórków, słońce, wino, zapierające dech w piersiach zabytki Florencji, a na koniec Krzywa Wieża.
Swoją podróż po Toskanii zaczynamy właśnie od Florencji. Z Pizy podróż pociągiem to zaledwie godzina i tylko 5 euro. Polecam ten rodzaj transportu we Włoszech - bilety są tanie, a pociągi punktualne, szybkie i wygodne. Po drodze na dworzec mijamy jeszcze Krzywą Wieżę oraz chmarę turystów, którzy pozują do zdjęć w charakterystyczny sposób tak, by wyglądało, że podtrzymują budowlę.
Okres wakacyjny to nie najlepsza pora do zwiedzania miast, ponieważ jest bardzo tłoczno. Ponadto sierpień to czas urlopowy i część sklepów jest zamknięta. Z tego względu Florencja jawi nam się niczym bazar z pamiątkami - wszelkiego rodzaju wyroby skórzane, pajacyki Pinokio (Toskania to ojczyzna Pinokia), kolorowe makarony, kapelusze i wachlarze. Kramy z pamiątkami szpecą zabytkowe ulice odbierając im urok a natrętni sprzedawcy okularów przeciwsłonecznych szemrzą pod nosem zachęcające formuły. Kolejka do katedry Santa Maria di Fiore okrąża tą potężną budowlę, zatem rezygnujemy ze zwiedzania i wybieramy się na wędrówkę po najmniej zatłoczonych alejkach miasta. W ten sposób trafiamy na Piazza della Santissima Annunziata.
Kolejnym celem jest Most Złotników - Ponte Vecchio. Początkowo wzdłuż mostu swoją siedzibę miały sklepiki z rybami oraz rzeźnie. W XVI wieku decyzją księcia Ferdynanda I zostali oni usunięci a w ich miejsce powstały warsztaty jubilerów i złotników. I tak też pozostało do dzisiaj. Maleńkie sklepiki z podświetlanymi witrynami kuszą nasze srocze gusta. Ostatecznie Monika kupuje zawieszkę - koralową papryczkę chili, która w kulturze Włochów przynosi szczęście. Florencję żegnamy zakupując wino na kolację. Monika próbuje jeszcze tiramisu, co obrała za punkt obowiązkowy do zaliczenia podczas naszej podróży.
Zmęczone zatłoczoną Florencją jedziemy do San Gimigiano - miejscowości zwanej średniowiecznym Manhattanem ze względu na charakterystyczne wieże, które pełniły funkcje obronne oraz stanowiły o zamożności ich właścicieli. Miasteczko zaznaczamy na naszej mapie zwiedzania jeszcze w samolocie, studiując program wycieczki autokarowej. My przeznaczamy na zwiedzanie cały dzień. Podróż do San Gimignano nie jest prosta, bo po drodze trzeba przesiąść się dwukrotnie. San Gimignano to zdecydowanie kwintesencja Toskanii. Miasteczko położone jest na wzniesieniu, otoczone winnicami i maleńkimi wioskami. Włóczęgę po starych murach zaczynamy od obiadu - makaron strigoli con ricotta, flaszka schłodzonego wina i chleb z oliwą dają nam energię by zbadać każdy kamień tego średniowiecznego cuda.
Ciężkie mury San Gimignano dają zbawczy cień, wąskie alejki pozwalają umknąć z dala od turystycznego ścisku.
Nasz kolejny cel to Lucca - niewielkie miasteczko położone na północ od Pizy, założone jeszcze w II w p.n.e. przez Etrusków. Starą część miasta otacza mur obronny, który kojarzy mi się z Fredericia (w Danii). Nasze leniwe zwiedzanie jak zwykle urozmaica posiłek złożony z makaronu i lampka wina. Czas sączy się powoli i wcale nie czuję, że następnego dnia wsiądę do samolotu i wyląduję w pochmurnym Krakowie.
Dlaczego pokochałam Toskanię? Pewnie dlatego, że można ją poznawać na wiele sposobów. Każdy znajdzie tu coś dla siebie - miłośnicy sztuki i architektury zachwycą się znanymi dziełami mistrzów takich jak Da Vinci; nie zawiodą się też wielbiciele kulinariów - wszak kuchnia włoska (jak skromnie stwierdził nasz znajomy Mariano) jest najlepsza, bo przecież pasty i pizze znane są powszechnie na całym świecie. Spokój i wytchnienie znajdą też zwolennicy agroturystyki oraz ci, którzy wolą wypoczynek na łonie natury. Toskania piękna jest i basta! Ja wiem, że jeszcze tam wrócę...
Swoją podróż po Toskanii zaczynamy właśnie od Florencji. Z Pizy podróż pociągiem to zaledwie godzina i tylko 5 euro. Polecam ten rodzaj transportu we Włoszech - bilety są tanie, a pociągi punktualne, szybkie i wygodne. Po drodze na dworzec mijamy jeszcze Krzywą Wieżę oraz chmarę turystów, którzy pozują do zdjęć w charakterystyczny sposób tak, by wyglądało, że podtrzymują budowlę.
Kliknij na zdjęcia, aby powiększyć |
Okres wakacyjny to nie najlepsza pora do zwiedzania miast, ponieważ jest bardzo tłoczno. Ponadto sierpień to czas urlopowy i część sklepów jest zamknięta. Z tego względu Florencja jawi nam się niczym bazar z pamiątkami - wszelkiego rodzaju wyroby skórzane, pajacyki Pinokio (Toskania to ojczyzna Pinokia), kolorowe makarony, kapelusze i wachlarze. Kramy z pamiątkami szpecą zabytkowe ulice odbierając im urok a natrętni sprzedawcy okularów przeciwsłonecznych szemrzą pod nosem zachęcające formuły. Kolejka do katedry Santa Maria di Fiore okrąża tą potężną budowlę, zatem rezygnujemy ze zwiedzania i wybieramy się na wędrówkę po najmniej zatłoczonych alejkach miasta. W ten sposób trafiamy na Piazza della Santissima Annunziata.
Monika na Piazza della Santissima Annunziata |
Kolejnym celem jest Most Złotników - Ponte Vecchio. Początkowo wzdłuż mostu swoją siedzibę miały sklepiki z rybami oraz rzeźnie. W XVI wieku decyzją księcia Ferdynanda I zostali oni usunięci a w ich miejsce powstały warsztaty jubilerów i złotników. I tak też pozostało do dzisiaj. Maleńkie sklepiki z podświetlanymi witrynami kuszą nasze srocze gusta. Ostatecznie Monika kupuje zawieszkę - koralową papryczkę chili, która w kulturze Włochów przynosi szczęście. Florencję żegnamy zakupując wino na kolację. Monika próbuje jeszcze tiramisu, co obrała za punkt obowiązkowy do zaliczenia podczas naszej podróży.
Santa Maria di Fiore |
Most Złotników |
Zmęczone zatłoczoną Florencją jedziemy do San Gimigiano - miejscowości zwanej średniowiecznym Manhattanem ze względu na charakterystyczne wieże, które pełniły funkcje obronne oraz stanowiły o zamożności ich właścicieli. Miasteczko zaznaczamy na naszej mapie zwiedzania jeszcze w samolocie, studiując program wycieczki autokarowej. My przeznaczamy na zwiedzanie cały dzień. Podróż do San Gimignano nie jest prosta, bo po drodze trzeba przesiąść się dwukrotnie. San Gimignano to zdecydowanie kwintesencja Toskanii. Miasteczko położone jest na wzniesieniu, otoczone winnicami i maleńkimi wioskami. Włóczęgę po starych murach zaczynamy od obiadu - makaron strigoli con ricotta, flaszka schłodzonego wina i chleb z oliwą dają nam energię by zbadać każdy kamień tego średniowiecznego cuda.
Strigoli con ricotta |
Ciężkie mury San Gimignano dają zbawczy cień, wąskie alejki pozwalają umknąć z dala od turystycznego ścisku.
Nasz kolejny cel to Lucca - niewielkie miasteczko położone na północ od Pizy, założone jeszcze w II w p.n.e. przez Etrusków. Starą część miasta otacza mur obronny, który kojarzy mi się z Fredericia (w Danii). Nasze leniwe zwiedzanie jak zwykle urozmaica posiłek złożony z makaronu i lampka wina. Czas sączy się powoli i wcale nie czuję, że następnego dnia wsiądę do samolotu i wyląduję w pochmurnym Krakowie.
Lucca okiem Moniki |
Dlaczego pokochałam Toskanię? Pewnie dlatego, że można ją poznawać na wiele sposobów. Każdy znajdzie tu coś dla siebie - miłośnicy sztuki i architektury zachwycą się znanymi dziełami mistrzów takich jak Da Vinci; nie zawiodą się też wielbiciele kulinariów - wszak kuchnia włoska (jak skromnie stwierdził nasz znajomy Mariano) jest najlepsza, bo przecież pasty i pizze znane są powszechnie na całym świecie. Spokój i wytchnienie znajdą też zwolennicy agroturystyki oraz ci, którzy wolą wypoczynek na łonie natury. Toskania piękna jest i basta! Ja wiem, że jeszcze tam wrócę...
3 sierpnia 2011
Sniadanie na skuterze
No i jestem w Pizie. Wreszcie odpocznę od nieustannego deszczu, który ciągnie się ciężka chmura nad moja głowa jeszcze od samej Danii. Ani w Warszawie, ani w Krakowie nie doświadczyłam ładnej pogody. Za to w Pizie żar leje się z nieba, już od samego rana.
Ale zacznę od początku. Toskania chodziła mi po głowie od pewnego czasu. Kiedyś zapytałam pewną Włoszkę o najpiękniejsze miejsce w jej ojczyźnie - bez chwili wahania wskazała Florencję. Zatem decyzja była prosta, podparta dodatkowo korzystnymi cenami biletow. Dodatkowym plusem był wylot z Krakowa - miasta, które darzę ogromnym sentymentem.
Z lotniska w Pizie odbiera nas Filippo - nasz gospodarz, o którym (i o samym couch surfingu) napiszę osobno. Powietrze jest ciepłe ale lekkie, mkniemy ulicami miasta w poszukiwaniu pizzerii, która jest wyposażona w prawdziwy piec na węgiel. Pizza jest delikatna i aromatyczna, na cienkim cieście, z niewielką ilością dodatków, a jednak pyszna. Kolacja u Filippe kończy się mistrzowskim pokazem salsy w wykonaniu Moniki i naszego gospodarza, nieudolnym tańcem bachata w wykonaniu moim i Mariano, oraz "tradycyjnym włoskim układem tanecznym" zaprezentowanym przez Filippo oraz Mariano.
Rano, kiedy Monika jeszcze śpi myszkuję w poszukiwaniu zbawczej dawki kofeiny. Po chwili stukam się jednak w głowę - żaden szanujący się Włoch nie będzie miał w domu kawy instant. Okazuje się jednak, ze Filippo zaspał i w pospiechu zabiera mnie na skuterze do pobliskiej kawiarenki na kawę i słodką bułeczkę z delikatnym, kremowym nadzieniem. Mój wybór pada oczywiście na espresso - Filippo zerka z aprobata chwaląc mój wybór. Powiem wam, moi drodzy, ze tak pysznego espresso nie piłam przenigdy - nawet podczas mojej krótkiej kariery kelnerki we włoskiej kawiarni. Delikatna krema na 2 mm grubości, łagodny, lekko gorzkawy ale nigdy cierpki smak... a w oddali lśni bielą Krzywa Wieża. Czy można chcieć więcej?
Ale zacznę od początku. Toskania chodziła mi po głowie od pewnego czasu. Kiedyś zapytałam pewną Włoszkę o najpiękniejsze miejsce w jej ojczyźnie - bez chwili wahania wskazała Florencję. Zatem decyzja była prosta, podparta dodatkowo korzystnymi cenami biletow. Dodatkowym plusem był wylot z Krakowa - miasta, które darzę ogromnym sentymentem.
Z lotniska w Pizie odbiera nas Filippo - nasz gospodarz, o którym (i o samym couch surfingu) napiszę osobno. Powietrze jest ciepłe ale lekkie, mkniemy ulicami miasta w poszukiwaniu pizzerii, która jest wyposażona w prawdziwy piec na węgiel. Pizza jest delikatna i aromatyczna, na cienkim cieście, z niewielką ilością dodatków, a jednak pyszna. Kolacja u Filippe kończy się mistrzowskim pokazem salsy w wykonaniu Moniki i naszego gospodarza, nieudolnym tańcem bachata w wykonaniu moim i Mariano, oraz "tradycyjnym włoskim układem tanecznym" zaprezentowanym przez Filippo oraz Mariano.
Rano, kiedy Monika jeszcze śpi myszkuję w poszukiwaniu zbawczej dawki kofeiny. Po chwili stukam się jednak w głowę - żaden szanujący się Włoch nie będzie miał w domu kawy instant. Okazuje się jednak, ze Filippo zaspał i w pospiechu zabiera mnie na skuterze do pobliskiej kawiarenki na kawę i słodką bułeczkę z delikatnym, kremowym nadzieniem. Mój wybór pada oczywiście na espresso - Filippo zerka z aprobata chwaląc mój wybór. Powiem wam, moi drodzy, ze tak pysznego espresso nie piłam przenigdy - nawet podczas mojej krótkiej kariery kelnerki we włoskiej kawiarni. Delikatna krema na 2 mm grubości, łagodny, lekko gorzkawy ale nigdy cierpki smak... a w oddali lśni bielą Krzywa Wieża. Czy można chcieć więcej?
Subskrybuj:
Posty
(
Atom
)
Plecane wpisy
none...